Był w ZOO i ktoś mu to tłumaczył. Ojciec? Nie, ojca wtedy nie było. Może dozorca? Ktoś w każdym razie musiał być. Przecież nie pytał o to samej żyrafy. A może? Właściwie dlaczego nie? Skoro już gawędzi sobie z jakimiś przystawkami, to dlaczego nie miałby jeszcze porozmawiać z żyrafą na temat jej uszu? A czy nie warto byłoby przy okazji pogadać z Fafikiem cioci Basi albo z wróblami? Chociaż nie. Z wróblami nie…
Musiał przestać, bo twarz rozdarła mu się nagle od ucha do ucha. Na razie przynajmniej, jego uszy pozostały na swoim starym miejscu. Tylko raptem przestały robić to, co do nich należało. To skandal — pomyślał leniwie chłopiec. — Dlaczego nic nie słyszę…
Ciszę granatowej sali przeszyło ponowne przeciągłe ziewnięcie. Było to coś takiego, jakby pod bazą obcych rozstąpiła się właśnie tutejsza ziemia.
— Jesteś śpiący — przytomnie zauważyła Sola.
— Jesteeem… aaaaa…
— Pójdziesz teraz spać — orzekła. — A może jesteś głodny? Nie zjadłbyś czegoś?
— …Zrazy… — wymamrotał Jarek. — …Zrazy z kaszą gryczaną i sosem grzybowym.
— Nie ma w programie — oświadczyła Sola chłodnym tonem.
Chłopiec wydął pogardliwie wargi.
— Właśnie… jak tylko chodzi o coś naprawdę ważnego — czuł, że powieki mu opadły, ale nic nie był w stanie na to poradzić — …to zaraz tego nie ma w programie… — dokończył z trudem. — Podejrzewam — zdołał jeszcze dodać, ale już szeptem — że nie ma tam bardzo wielu rzeczy…
Sola powiedziała coś tak cicho, że Jarek, nawet gdyby jeszcze nie spał, nie byłby w stanie tego usłyszeć. Fotel pod chłopcem rozłożył się nagle, tworząc wygodne łóżko, które objęło go swoimi miękkimi, zaokrąglonymi brzegami. Dziewczyna postała jeszcze nad nim kilka sekund, po czym skinęła głową i zniknęła.
Nie wyszła ani nic takiego. Po prostu zniknęła.
Dzień dwunastu księżyców…
Kiedy się zbudził, oczywiście już była. Stała jakieś trzy metry od wyczarowanego z podłogi łóżka i przyglądała mu się z tym swoim uśmiechem, zaledwie odrobinę bardziej uprzejmym, niż miała to zwyczaj robić pewna dziewczyna, poznana w pewien szczególnie piękny dzień, nad pewnym jeziorem.
— Dzień dobry — przemówiła, pochylając głowę, niby usłużna dworka na widok budzącego się króla. Jeśli miała być Solą, to to akurat jej się nie udało. Ale poza tym, niestety, było absolutnie niemożliwe. — Wyspałeś się? — spytała. — Zjesz teraz śniadanie?
Troszczy się — pomyślał Jarek. Nie ulega wątpliwości, że chce jak najlepiej. Ciekawe, dlaczego nie wspomniała o myciu. A może oni się nie myją?…
Nie doczekawszy się odpowiedzi, Sola przystąpiła do działania. Jarek poczuł nagle, że część łóżka, na której spoczywały jego plecy i głowa, unosi się wypychając go do góry. Przybrawszy w ten sposób chcąc nie chcąc pozycję siedzącą, spostrzegł przed sobą niewielki, okrągły stolik.
— Stoliczku, nakryj się — mruknął półgłosem, wychodząc z założenia, że i tak wszystko, co się tutaj dzieje, zakrawa na bajkę. I w najmniejszym bodaj stopniu nie zaskoczył go fakt, że stolik skwapliwie wykonał polecenie. No dobrze, dobrze, niech będzie, że ułamek sekundy wcześniej jego opiekunka „pomyślała” to samo. Tak czy owak przed Jarkiem pojawił się okrągły, głęboki talerz wypełniony jakąś parującą substancją.
Chłopiec pociągnął nosem i mimo woli skrzywił się niemiłosiernie.
— Zupa mleczna — jęknął z rozpaczą. Uniósł głowę i spojrzał z wyrzutem na Solę.
— Nie o tym myślałem… — wyznał.
Dziewczyna posmutniała.
— Wiem — zgodziła się pokornym tonem. — Mówiłeś wczoraj… Przykro mi, ale możemy ci zapewnić tylko zestaw pierwiastków, jakich potrzebuje twój organizm. Nasi uczeni, kiedy tu przyjeżdżają, przywożą z sobą wszystko, co lubią. Ale teraz nie ma żadnego z nich…
Mówił? Powiedzmy, że mówił. On mówił i ona mówiła… długo i o wielu różnych rzeczach. Nikt nie może od człowieka wymagać, żeby pamiętał każde słowo wypowiedziane tuż przed zaśnięciem. O jedzeniu? Nie, tego stanowczo sobie nie przypomina…
To nie była zupa mleczna. Przy tym, czego Jarek dotknął w końcu ostrożnie koniuszkiem języka, smak najokropniejszej zupy mlecznej napełniłby jego zmysły nieopisaną rozkoszą. To w ogóle nie było nic. W dodatku nic rozgotowane na kleistą papkę, pęczniejącą w ustach jak uciekające z foremki ciasto.
Mężczyzna w piętnastym roku życia umie już ocenić powaby dobrze przyrządzonej pieczeni na dziko, wiejskiej szynki, zmoczonej delikatnym sosem tatarskim, ostro przyprawionego pasztetu, czy też takich rzeczy jak na przykład melba lub poziomki ze śmietaną. Ale mężczyzna, zwłaszcza kiedy znajdzie się w sytuacji wymagającej od niego hartu ducha i sprężystości ciała, potrafi z godnością przyjąć to co ma na talerzu, nie rozpamiętując zbyt długo, czym to coś być powinno. Toteż Jarek opróżnił w końcu podstawione mu naczynie.
Zjadł, odsunął talerz i rozejrzał się wokół siebie. Przedtem jeszcze ukradkiem otarł pot z czoła. Tak, cokolwiek by mówić, wziął potężną przeszkodę.
Odwrócił się i pobiegł wzrokiem ku poszczerbionej górami linii horyzontu. Obraz obcego lądu nic się przez noc nie zmienił. Nie stał się ani na jotę bardziej przystępny, nadal nie było w nim nic, ale to literalnie nic takiego, co nasuwałoby porównanie z jakimkolwiek krajobrazem, oglądanym uprzednio choćby raz w życiu. Obcy Świat. Po prostu obcy świat, ze wszystkim, co te słowa w sobie kryją…
Westchnął i ponownie odwrócił głowę, spoglądając na Solę, jakby chciał ją o coś spytać. Ale nic nie powiedział. Utkwiwszy wzrok w węźle, na jaki związała swoją białą bluzeczkę, przesiedział jakiś czas bez ruchu, po czym ponownie westchnął i potarł dłonią czoło, jakby teraz dopiero otrząsnął się ze snu. W tej samej chwili zauważył, że opróżnione przez niego naczynie zniknęło ze stołu, jak w bajce o dobrych krasnoludkach. To nasunęło mu pewną myśl.
— Na obiad będzie to samo? — spytał, wskazując brodą pustą teraz powierzchnię stolika.
— Tak… — wyszeptała smutno Sola.
Wzdrygnął się odruchowo i wyprostował, nabierając powietrza w płuca.
— I co? — rzucił lekko zniecierpliwionym tonem. — Mam tak siedzieć? Co się tu robi?
Sola spojrzała w prawo i w lewo, jakby chciała wszystkich obecnych wziąć na świadków, że spotyka ją, a w jej osobie twórców bazy, krzycząca niesprawiedliwość. Ponieważ jednak i na prawo, i na lewo znajdowały się jedynie gołe ściany, nawet jeśli jedna z nich była granatowo — przeźroczysta, pokręciła tylko głową i powiedziała:
— Ludzie, kiedy tu przybywają…
— Ludzie? — przerwał z mimowolną ironią.
— Rozmawiamy w twoim języku — przypomniała. — Nie w naszym…
— Przepraszam — zreflektował się. „Nie w ich języku”… Pewnie. Tego by jeszcze brakowało. „Ludzie…” Zgoda, niech będą ludzie…
— Nie szkodzi — odpowiedziała uprzejmie. A więc ludzie, kiedy tutaj są, mają zawsze mnóstwo roboty. Prowadzą doświadczenia, badają próbki, siedzą przy komputerach… A jak ktoś ma chwilę wolnego czasu, to przychodzi do tej właśnie sali, siada i ogląda krajobraz, albo wyświetla sobie filmy…