— Ależ proszę…
Odwróciła się i ruszyła ku drzwiom, które, jak to leżało w ich zwyczaju, otwarły się przed nią na całą swoją szerokość. Kiedy była już w korytarzu, dobiegł go jej głos:
— No chodź, chodź…
Potrząsnął głową i z miną, jakby wyruszał na podbój Cesarstwa Bizantyjskiego w czasach jego największej potęgi, podążył w jej ślady.
— Wyjdź stąd — burknął, kiedy wprowadziła go do lśniącego czystością pomieszczenia, którego urządzenie nie pozwalało wątpić o jego przeznaczeniu. Było trochę inne, niż to, do którego przywykł, ale tylko trochę. Powiedzmy, że odzwyczaił się na obozie.
— Słucham? — nie zrozumiała Sola.
Spojrzał na nią niepewnie, a równocześnie niecierpliwie.
— Przecież nie będę… nie będę… — zająknął się.
— Wyjdź stąd, nie rozumiesz?! — zezłościł się nagle.
Wreszcie dotarło do niej, o co chodzi. Z jej twarzą przez ułamek sekundy znowu poczęło się dziać coś niedobrego, a w każdym razie coś, co Jarkowi niezbyt się spodobało, po czym jednak uśmiechnęła się przepraszająco i cicho zamknęła za sobą drzwi, pozostawiając go sam na sam z tym, od czego odwykł.
Czekała w korytarzu tuż przy drzwiach, dokładnie tak, jak się spodziewał. Na jego widok uśmiechnęła się znowu i zrobiła gest, jakby chciała poprawić na sobie bluzeczkę. Powstrzymała się jednak.
— Dokąd teraz pójdziemy? — spytała patrząc w głąb korytarza.
Jarek podążył za jej wzrokiem. Tak, to była jego wczorajsza droga. Do drzwi, z których właśnie wyszedł i sąsiednich, położonych najbliżej sali z panoramiczną ścianą, już wtedy nie zaglądał. Pamiętał jednak, że wszystkie poprzednie odstraszały go tym jakimś pomarańczowym światłem.
— A dokąd możemy iść? — spytał wzruszając ramionami. — Skoro, jak mówisz, nigdzie nie ma tlenu…
— No… — zatoczyła dłonią szeroki łuk. Następnie pomyślała chwilę i powiedziała:
— Możemy pójść dalej — wskazała brodą perspektywę korytarza — a potem wyjechać na górę, do dyspozytorni — dodała jakby z wahaniem. — Tam zawsze jest powietrze…
— A tutaj? — spytał chłopiec wskazując drzwi, położone naprzeciw wejścia do łazienki.
— To są kabiny gościnne — wyjaśniła. — Niestety, teraz puste. Tam nie możesz wejść…
Nie możesz i nie możesz. Ale poza tym baza jest do twojej dyspozycji. Nie pomylił się ani trochę. Dokładnie jak w domu.
— To chodźmy — mruknął, prostując się. Ruszył z miejsca dziarskim krokiem, jakby naprawdę miał do przebycia doskonale znaną sobie drogę, u której kresu czekała go nie cierpiąca zwłoki sprawa. Sola była jednak szybsza. Nie przeszedł nawet pięciu metrów, kiedy ujrzał ją znowu przed sobą. Zrobiła to tak, że nie zauważył, kiedy go mijała.
Przeszli w milczeniu korytarz i dotarli do półokrągłej salki gdzie chłopiec wczoraj po raz pierwszy zetknął się z pomarańczowymi straszakami. Następnie przekroczyli jeszcze jedne drzwi i nagle znaleźli się w hali, przeciętej na niewiadomej wysokości stalowym pomostem.
Dzisiaj ten pomost dzieliło od podłogi nie więcej niż dziesięć metrów. Pod stopami Jarka widniało dno, zarzucone plątaniną grubych przewodów. Cała hala przypominała szeroką, płytką studnię. Nie była ani w setnej części tak wielka, jak wydawało się wczoraj.
Ale wczoraj zalegał ją mrok. Dziś natomiast było tu widno. Potężne reflektory umieszczone pod kopulastym dachem pluły silnym, rozpraszającym się po całym wnętrzu światłem.
W samym środku studni, na jednej stalowej łapie, przypominającej podstawkę pod tort, stał jajowaty pojazd. I on sprawił dziś daleko mniej imponujące wrażenie niż wtedy, na polance z trzema bunkrami. Ot, takie sobie wielkie, latające jajo. Do jego wnętrza wiodły owalne drzwi, otwarte teraz na przestrzał. Do miejsca, gdzie stali, biegł od nich opatrzony poręczą, dość szeroki pomost. Tyle, że kończył się w powietrzu… półtora metra przed nie zabezpieczoną krawędzią platforemki, na poziomie korytarza, którym tylko co przyszli z głębi bazy, z pomieszczeń przeznaczonych dla jej żywych mieszkańców.
Jarek przyjrzał się ponuro pomostowi, tej półtorametrowej przerwie, przypominającej umyślnie zastawioną pułapkę i przypomniał sobie swoje wczorajsze wyczyny, kiedy za sprawą tej jakiejś powietrznej poduszki z tak miernym powodzeniem usiłował naśladować ptaka. Mimo woli poruszył palcami obu dłoni, pamiętając, jak kurczowo zaciskał wtedy te palce na krawędzi platforemki. Półtora metra! Ba, żeby to wiedział… przecież potrafił skoczyć dwa razy dalej…
Postanowił to natychmiast udowodnić. Odbił się i… zawisł w powietrzu, znowu w objęciach jakiejś niewidzialnej sieci. Chociaż to, co go krępowało, przypominało raczej gęstą maź aniżeli sieć. Nie czuł dotknięcia żadnego konkretnego przedmiotu, choćby najbardziej delikatnej tkaniny. Całe ciało chłopca oblepiła tylko szczelnie jakaś substancja… miękka, elastyczna ale równocześnie całkowicie odbierająca swobodę ruchów. Sekundę, może dwie, wisiał tak, raczej zły na siebie, że znowu dał się nabrać obcym automatom, aniżeli zaskoczony, po czym to coś, co go pochwyciło, odstawiło go ponownie, miękko i delikatnie, na podłogę korytarza, dokładnie w to samo miejsce, z którego przed chwilą odbił się do skoku.
— To idiotyczne — stwierdził, unikając wzroku Soli — dlaczego teraz nie mogę spokojnie przeskoczyć tego kawałeczka, a wczoraj pozwoliliście mi spaść z pomostu… po ciemku i tak, że nie wiedziałem, co się ze mną dzieje?
— Aparatura nie była przygotowana na to, że nie znasz sposobu poruszania się wewnątrz tej hali — usłyszał obok siebie jej spokojny głos. — Wystarczy iść normalnie dalej… i nic się nie stanie. Ale dzisiaj to wczorajsze wydarzenie jest już zapisane w przystawce pamięciowej komputera. Może trochę przesadziliśmy w ostrożności… ale chyba nie będziesz miał o to pretensji?…
Pretensji? Zostawmy to lepiej…
Nie odpowiedział. Pobiegł wzrokiem wzdłuż pomostu aż do jajowatych drzwi po przeciwnej stronie i ogarnęła go nagła niechęć do tego wehikułu, który z tego miejsca lata sobie jakby nigdy nic na Ziemię, gdzie ni stąd, ni z owad ukazuje się ludziom, szukającym czegoś najzupełniej innego. Dość już nasiedział się w jego różowych ścianach. A jeśli naprawdę mają zamiar odesłać go z powrotem, to i tak prędzej czy później przejdzie znowu przez te otwarte zachęcająco drzwi, by oddać się pod opiekę komputerowi scalającemu numer zero jeden… i tak dalej.
Uniósł głowę i powiódł wzrokiem po sklepieniu hali. Mrużąc oczy, rażone światłem reflektorów, odgadywał raczej, niż dostrzegał, podtrzymujące kopułę konstrukcje, służące zapewne do rozsuwania dachu, kiedy trzeba przepuścić startujące statki. Ściany hali były gładkie i nieciekawe. Na podłodze istne kłębowisko kabli i przewodów, które miejscami rozdymały się w podłużne, ogórkowate wałki, opatrzone mikroskopijnymi kolorowymi lampkami. Pośrodku tylko ta jedna wysoka łapa, jak sterczący pionowo zderzak wagonu kolejowego, podtrzymująca pojazd.
— Chodźmy stąd — mruknął niechętnie, odwracając się. — Mówiłaś coś o dyspozytorni?… — dodał po krótkim namyśle.
Sola spojrzała na niego.
— Do dyspozytorni?… — powtórzyła z wahaniem. — Dobrze…
Na moment przymknęła oczy, jak człowiek, który coś próbuje sobie przypomnieć. Ale nie odnalazła widać tym razem w pamięci komputera, którego reprezentowała, żadnej „blokady”, bo nagle uśmiechnęła się i zawróciła z powrotem w stronę korytarza. Jarek obrzucił ostatnim, nieżyczliwym spojrzeniem jajowaty wehikuł i ruszył za nią.