Tuż przed salą z panoramiczną ścianą, którą tak niedawno opuścili, dziewczyna skręciła, znikając w drzwiach obok łazienki. Jak się okazało, było tam wejście do windy.
Jechali kilkanaście sekund. Kabina windy była całkiem zwyczajna. Prostokątna klatka, co najwyżej odrobinę niższa niż ta, którą Jarek jeździł na swoje dziesiąte piętro, w jednym z bloków nowego osiedla, na dawnym przedmieściu Szczecina. No i poruszała się bez najmniejszego szmeru.
Kiedy drzwi ponownie stanęły przed nimi otworem, chłopiec ujrzał wnętrze dużej sali, nie tak dużej jak ta granatowa, ale za to zupełnie okrągłej. Zamiast ścian miała tylko dach, który tworząc pośrodku łagodną kopułę spływał na boki regularnymi łukami.
Ściany jak ściany. Znacznie ciekawsze było to, co znajdowało się pomiędzy nimi. Jarek stał chwilę jak urzeczony, po czym nie wiedząc kiedy opuścił kabinę windy i wolnym krokiem ruszył przed siebie.
Środek sali zajmował szeroki pierścień, a raczej jakiś wielopoziomowy stół w kształcie pierścienia, którego zewnętrzne ścianki dzieliły się na różnej wielkości prostokąty. Te prostokąty to były ekrany. Zaledwie dwa lub trzy z nich pozostawały nieruchome i ciemne.
Wszystkie inne przypominały okna, przez które ktoś znajdujący się wewnątrz domu może wieczorem oglądać pobliski lunapark, z jego diabelskimi kołami, krzywymi zwierciadłami, ogniami sztucznymi, popisami wędrownych żonglerów i karuzelami. Roiło się tam od ruchliwych, wielobarwnych kół, kółek, serpentyn oraz zachodzących na siebie, to znowu oddalających się, fantazyjnie wyciętych płaszczyzn.
— Proszę niczego nie dotykać — zabrzmiał nagle nie wiadomo skąd gruby, męski głos, jakby odrobinę przestraszony.
Jarek stanął jak wryty, mimo woli szukając spojrzeniem Soli. Była blisko. Zatrzymała się tuż za nim.
— Nie dotykaj niczego… — powtórzyła, podkreślając wagę tych słów ostrzegawczym ruchem głowy. — Tu są urządzenia zabezpieczające…
— Pole?… — mruknął, odruchowo cofając się do tyłu.
— Coś w tym rodzaju… — głos Soli wzniósł się i opadł, co miało mu dać szczególnie tajemnicze brzmienie. — Wiesz — ciągnęła — stąd można sterować wszystkimi automatami, można otworzyć bazę i wpuścić do jej wnętrza trującą atmosferę, lub nawet spowodować wybuch, który ją zniszczy. Stąd także kierowane są urządzenia łączności, które teraz na przykład prowadzą ku nam statek z Centrali. Nie dziw się… — nie dokończyła.
Nie musiała kończyć. Jarek od dawna nie dziwił się już niczemu. Zresztą w tej chwili myślał o czymś zupełnie innym.
Pozornie wydawać by się mogło, że chodzi o coś najbardziej banalnego pod słońcem. O fotel. Jarek, cofając się na dźwięk głosu komputera, stanął tuż obok jednego z szerokich, niskich foteli, tutaj wcale nie wyglądających na to, żeby można je chować pod podłogą.
Ręka chłopca odruchowo zacisnęła się na elastycznym oparciu. I wtedy ponownie uwiadomił sobie, jak bardzo znajome, mimo wszystkich różnic dotyczących techniki, wydają się przybyszowi z Ziemi kształty urządzeń stanowiących wyposażenie bazy. Przecież to były fotele dla ludzi. Dla ludzi było to siedzisko, które wczoraj wyskoczyło spod jego stóp, jak za dotknięciem różdżki czarodziejskiej, a potem rozłożyło się, tworząc, trzeba przyznać, wcale wygodne posłanie. A ten… a ta łazienka?
— Jacy jesteście? — spytał nagle bez zastanowienia.
— Proszę?…
Jarek machnął niecierpliwie ręką.
— No, czy jestem podobny do waszych… na przykład, uczonych? Z postaci, twarzy, ruchów?
Uśmiechnęła się. Miała na podorędziu więcej tych uśmiechów, niż wszystkie ziemskie dziewczyny razem wzięte. Ale w pewnych sytuacjach nie wystarcza się uśmiechać. I ziemskie dziewczyny na ogół bardzo dobrze o tym wiedzą.
— Nie rozumiesz? — parsknął Jarek. — A może ogłuchłaś?!
— Informacja blokowana — odpowiedziała. Tym razem jej twarz zachowała wyraz anielskiej pogody.
I ani na sekundę nie przestała się uśmiechać.
— Żałuję… — wysyczał chłopiec. — Zapomniałaś dodać: „żałuję”!
— Żałuję — odezwała się jak echo Sola.
Tego było już Jarkowi za wiele.
— I tak wiem! — zarechotał całkiem jak jedna z tych wiedźm, tam nad jeziorem. — Macie zielone brzuchy, tłuste, trzęsące się, i wozicie je przed sobą na taczkach! Nóżki jak zapałki, ale za to z gumowymi przyssawkami. Jak chodzicie, to robicie tak: — pochylił się i wyciągnął wargi w ryjek — fsss… cap! Fsss… cap! Fsss… cap! Fsss…
— Przepraszam… — zaczęła Sola lodowatym tonem, ale nie pozwolił sobie przerwać.
— Macie maleńkie, włochate główki, z sześcioma oślimi uszami! — wołał, wymachując rękami. — I po jednym oku, ale za to z tyłu. I długi, łysy jak kolano ogon, zimny i śliski! Widzisz?! — wrzasnął tryumfalnie. — Myślałaś, że nie wiem?! „Blokowana!” — zrobił niewinną minę i próbował naśladować jej ton. „Żałuję…” Pewnie, że żałujesz… — ciągnął już swoim normalnym głosem, lekko zdyszany — każdy by żałował… Blokowana… blokowana… — urwał dla zaczerpnięcia tchu. Następnie wyprostował się powoli, spojrzał na Solę i umilkł.
Dobre pół minuty panowała cisza. Wreszcie dziewczyna potrząsnęła głową i zamruczała coś niezrozumiale, zupełnie jak człowiek, któremu przypomniała się jakaś paskudna chwila, kiedy to palnął okrutne, piramidalne głupstwo, i to w dodatku tak, że wszyscy widzieli. Co wcale nie znaczy, że to ona akurat miała na sumieniu coś w tym rodzaju.
— Czy chcesz, żeby ci objaśnić działanie urządzeń dyspozytorni? — spytała po chwili spokojnie, przechodząc do porządku nad tym, co usłyszała. I to było jeszcze gorsze, niż gdyby wybrała się z wyrzutami. Albo po prostu powiedziała szczerze, co myśli o jego zachowaniu.
Jarek odwrócił głowę. Po drodze ku ekranom jego wzrok prześliznął się po oparciu wielkiego fotela, mimowolnego sprawcy niedawnej sceny. Twarz chłopca przybrała wyraz obrażonej dumy. Tak bywa, kiedy człowiek… ale to przecież wszyscy wiemy…
Sola skinęła głową. Milczenie chłopca potraktowała widać jako odpowiedź twierdzącą na swoje pytanie.
— To jest obraz kontrolny pracy systemów energetycznych — zaczęła wskazując prostokątną tarczę, na której przeskakiwały liczby opatrzone jakimiś niezrozumiałymi znaczkami. — Paliwem są minerały — ciągnęła, sunąc dłonią po klawiaturze pulpitu sterowniczego. Już, już miał zamiar krzyknąć „co robisz?!” czy coś w tym rodzaju, kiedy ujrzał, że koniuszki jej palców zagłębiają się we wnętrzu urządzenia. Do licha — żachnął się w duchu. — Ciągle zapominam…
— Głównie granit i rudy uranu — rozwijało swoją myśl bezcielesne uosobienie komputera, któremu ten dał kształty miłej ziemskiej dziewczyny. — Oczywiście, nie w naturalnej postaci. Mamy specjalne reaktory, tak zwane powielające i w nich ten granit i uran przekształcamy w pluton, a także inny uran… który już naprawdę jest paliwem… Czy coś z tego rozumiesz? — zlękła się nagle. Trzeba przyznać, że ten lęk nie był pozbawiony odrobiny słuszności. Co zresztą niezwłocznie się okazało. Jarek bowiem niezwłocznie pośpieszył ją uspokoić.
— Eee… dlaczego?… — bąknął mianowicie. Ten jego głos musiał jemu samemu sprawić wiele przyjemności, bo nagle wybuchnął śmiechem. Śmiał się tak serdecznie, że aż się zachłysnął i przez dłuższą chwilę walczył o odzyskanie tchu. W końcu uspokoił się, otarł palcami kąciki oczu i niespodziewanie dla siebie samego powiedział: