Выбрать главу

— Przepraszam…

Mówiąc to spoważniał już do reszty. A nawet, gdybyśmy mieli pozostawać w zupełnej zgodzie z prawdą, odwrócił oczy.

Tym razem Sola stanęła na wysokości zadania.

Zrozumiała od razu.

— Nie szkodzi — powiedziała z uśmiechem. Po czym dodała:

— Widzisz, my bardzo byśmy nie chcieli dotknąć czymś ludzi…

Chłopiec poczuł, że jego policzki stają się gorące.

— Nie chciałem… — wybąkał. — Przecież ty nie jesteś,, to znaczy, ty jesteś taka jak my… — brnął coraz bardziej rozpaczliwie. W końcu zakaszlał jeszcze raz i umilkł.

— Myślisz, że nie powinnam się czuć urażona, bo nie jestem żywym człowiekiem… z brzuchem na taczkach?

— No… — wykrztusił.

— Ale mówię w imieniu żywych ludzi — położyła kropkę nad „i”, po czym zmieniając ton rzekła wesoło: — A tu widzisz kawałek Ganimeda… — jej dłoń zrobiła ruch w stronę sąsiedniego ekranu. — Teraz kamera jest nieruchoma, ale kiedy ktoś wychodzi na zewnątrz bazy, podąża za nim, żeby dyspozytor mógł go stale widzieć i w razie czego pośpieszyć z pomocą…

Jarek przemógł się i utkwił wzrok w ekranie.

Tak, to właśnie widział przez panoramiczną ścianą w wielkiej sali. Granatowy półmrok, równina, skały… Tylko tutaj nie było gwiazd. Nie zmieściły się w niewielkim wycinku ganimedzkiego lądu, przekazywanym przez obiektyw kamery. Nie było także grzebienia dzikich, iglastych szczytów na horyzoncie. Za to pośrodku obrazu widniały odciśnięte w powierzchniowej warstwie gruntu jakieś ślady… Wytężył wzrok. Tak, coś tam było. A poza tym tuż nad dolną krawędzią ekranu złociła się jakaś tasiemka… może odsłonięty przypadkiem fragment złotej żyły…

— Chciałbym tam pójść — rzucił bez zastanowienia. Po czym nadal nie myśląc o tym, co robi, wpatrzony w fascynujący, obcy krajobraz podszedł szybko do stojącego przed ekranem fotela i rozsiadł się w nim bezceremonialnie, jak u siebie w domu.

— Nie dotykaj — warknęły grubym głosem głośniki.

— Nie ruszaj niczego — zawtórowała im Sola. Nie siedź tam — dodała jeszcze tonem, który nawet nie bacząc na treść wypowiedzianych przez nią słów trudno było uznać za uprzejmy.

— Przecież nic nie robię — Jarek oderwał wreszcie wzrok od ekranu i obejrzał się. Widać zajął miejsce przeznaczone dla gospodarza… ale co to oni mówili o uprawnieniach „żywej istoty”, każdej, która znajdzie się w ich bazie?…

Powtórzył to ostatnie pytanie na głos.

— Proszę wsiać i wyjść z dyspozytorni — powiedział dobitnie chrapliwy baryton wybiegający jakby z wnętrza ścian.

— My cię tylko prosimy — złagodziła wypowiedź komputera nieistniejąca dziewczyna, stworzona dla lepszego nawiązania kontaktu z Ziemianinem.

Jarek wzburzył się w duchu. Wstać? Oczywiście, że wstanie. Ale muszą poczekać… ostatecznie, siedzi jak trusia, a poza tym ten fotel jest naprawdę tak wygodny i… solidny.

W tym momencie poczuł, że „solidny” fotel, wykonuje z nim razem pół obrotu. Próbował odnaleźć twarz Soli i raptem ujrzał nad sobą, nie dalej niż o dwadzieścia centymetrów od czubka własnego nosa, monstrualną poczwarę. Fotel był niski, chłopiec odniósł wrażenie, że to, co weszło do nawigatorni tak cicho, jakby sunęło powietrzem, zawisło nad nim, wyrażając ostateczną, nieodwracalną groźbę. Wyobraźcie sobie tylko pająkowatą konstrukcję, zlepioną z puszek i rurek, wyposażoną w pięć czy sześć ruchomych wysięgników, zakończonych potężnymi chwytnymi kleszczami. A nad tym wszystkim coś podobnego do dzbana z powycinanymi w nim dziurami, przez które prześwieca błękitne światło. Ten dzban, mimo woli kojarzący się z trupią czaszką wyrzeźbioną przez jakiegoś bardzo nowoczesnego artystę, znajdował się właśnie dokładnie nad pobladłą twarzą Jarka.

— Co?… — chciał krzyknąć „co to ma znaczyć”, czy też jakoś inaczej wyrazić swoje oburzenie niespodziewaną „wizytą”, ale głos odmówił mu posłuszeństwa. Byłby się z pewnością zerwał z miejsca, jak sobie tego życzyli komputer i Sola, cóż, kiedy to monstrum dokładnie zagradzało mu drogę.

Przywołał cały pozostały mu zapas trzeźwego rozsądku i przyjrzał się lepiej metalowemu upiorowi. Teraz dopiero zauważył, że na jego wysięgniku, jakby łapie, wyciągniętej do przodu, wisi coś przypominającego biały, gruby worek. Nie, to… tak, to żaden worek. Worek nie ma przecież ramion jak supermodna narciarska bluza. Chłopiec poczuł, że z jego krtani ustępuje ta jakaś przeszkoda, która nie pozwoliła mu przed chwilą wydobyć głosu. Mechaniczne ramię poczwary podaje mu po prostu ubranie… nawet w geście chwytnego wysięgnika jest jakaś… jakby to powiedzieć… usłużność. Tak, usłużność.

— Co to znaczy? — wychrypiał.

— Usiadłeś w fotelu dyspozytora bez skafandra — wyjaśniła natychmiast Sola — więc jeden z roboczych automatów przyniósł ci go zgodnie z programem. W czasie dyżuru w nawigatorni ludzie zawsze mają na sobie skafandry… nigdy nie wiadomo, co się może zdarzyć, a dyżurny musi być przygotowany na każdą ewentualność…

— Niech on to zabierze — głos Jarka zabrzmiał już odrobinę jaśniej.

— Wstań — poradziła dziewczyna — a on natychmiast sobie pójdzie…

Wstać? Chłopiec zerknął w górę i wzdrygnął się. Być może, że ten dziwoląg cofnie się, kiedy tylko ujrzy, że siedzący w fotelu człowiek poruszył nogami… rzecz w tym, że dobrze byłoby mieć pewność, że tak właśnie zrobi. Inaczej…

— A czemu nie podaje mi tego skafandra? — spytał, w dalszym ciągu nie ruszając się z miejsca.

— Czeka, aż go weźmiesz — wyjaśniła Sola — ale nie rób tego…

Ta ostatnia rada okazała się jednak spóźniona. Chłopiec bowiem trzymał już w palcach koniec zwisającego rękawa ubioru, przerzuconego przez mechaniczne ramię. I w tym momencie skamieniał. Nie, nic się nie stało. Po prostu ponownie został obezwładniony przez jakąś siłę, której dotyku nie sposób było wyczuć. Całkiem jak w tej hali, tam, gdzie skończył się pomost…

— Co to znowu?! — wrzasnął.

— Nie ruszaj — zirytował się komputer.

— Nie dotykaj — zawołała Sola.

— Natychmiast przywróćcie mi swobodę ruchów — odpowiedział podniesionym głosem, nie bardzo wiedząc, co mówi. I, o dziwo, krępująca go siła ustąpiła. „Musimy cię słuchać”… zabrzmiały Jarkowi w uszach słowa Soli. A więc to tak?…

— Nie dotykaj!!! — głośnikom odpowiedziało wysokie, metaliczne echo.

Jarek zmiął w palcach skrawek materiału, z którego sporządzono skafander. Był elastyczny, gruby i sprawiał wrażenie jakby ogrzanego…

— Kurs o zero, zero, jeden, zero… — zaczął głośnik i Jarek zastygł w bezruchu.

Chwilę trwała cisza, po czym nagle kabinę zwaną dyspozytornią wypełnił jazgot zmieszanych głosów.

Jakieś trzaski, jakby gdzieś blisko szalała burza z piorunami, jakieś pikanie, podobne do tego w jajowatym statku, który wiózł go z Ziemi, coś przypominającego kaszel, szczekanie psa, brzęczenie napiętych do ostateczności strun…

— Sola! — zawołał, jakby chcąc się upewnić, że ona tu jeszcze jest. Wolał się nie odwracać i nie spuszczać wzroku z mechanicznego monstrum, w dalszym ciągu wiszącego nad jego głową. Na wszelki wypadek cofnął jednak rękę, puszczając rękaw skafandra. W kabinie natychmiast nastała martwa cisza.

Chłopiec odczekał chwilę, a widząc, że nic się nie dzieje, spytał: