— Co się stało?
— Uruchomiłeś łączność między bazą a naszym statkiem z Centrali — powiedziała Sola. W jej głosie brzmiał wyrzut. — To znaczy, nie uruchomiłeś, ale włączyłeś fonię. Gdybyś dotknął innego guzika, mógłbyś tę łączność przerwać… albo zmienić kurs statku.
Dopiero teraz Jarek spostrzegł, że na rękawie skafandra, w miejscu gdzie przed chwilą znajdowały się jego własne palce, umieszczono jakąś miniaturową tabliczkę z jeszcze bardziej miniaturowymi guziczkami. To dlatego tak krzyczeli… — przeszło mu przez myśl.
— Dlaczego puściliście mnie, kiedy tego zażądałem? — spytał, chociaż znał już przecież odpowiedź. I nie pomylił się.
— Bo automaty muszą być posłuszne żywej istocie — wyjaśniła zgodnie z jego oczekiwaniami Sola.
— Niech więc wyjdzie ten automat, który przyniósł skafander — powiedział Jarek i bez śladu zdziwienia odnotował reakcję potwora na jego słowa. Tak samo bezszelestnie jak się pojawił, automat opuścił nawigatornię. Wtedy dopiero chłopiec wstał i przeciągnął się odruchowo. Następnie na wszelki wypadek skwapliwie oddalił się od tego tak „solidnego” i zapraszającego fotela.
— Przepraszam… — bąknął, notując w myśli, że się powtarza. Co robić, skoro… skoro… a, mniejsza z tym.
Przez chwilę wewnątrz dyspozytorni panowało milczenie. Jarek rozejrzał się raz jeszcze po migocących światełkami aparatach, po czym jego wzrok padł ponownie na ekran przekazujący obraz Ganimeda.
— To co — przypomniał sobie — mogę tam wyjść?
— Gdzie? — Sola jakby się zdziwiła. — Na zewnątrz?
— Tak. Pójdziesz ze mną?
Przez jej twarz przebiegł nikły uśmieszek, który natychmiast ustąpił miejsca wyrazowi powagi.
— Jeśli ty pójdziesz, to i ja także… ale… — przerwała ściągając wargi i znieruchomiała tak na kilka sekund. Wreszcie poruszyła głową, jakby komuś ustępując, i rozłożyła ręce. Jarek nie musiał o nic pytać, żeby wiedzieć, że „naradziła się” ze swoimi przystawkami.
— Dobrze… — powiedziała. — Może byłoby lepiej, żebyś zaczekał na przedstawiciela Centrali, ale skoro chcesz…
— Chcę — uciął niezbyt uprzejmie.
— No to chodź — chłopcu wydało się, że pochwycił ulatujące pod sufit lekkie jak mgiełka westchnienie.
Na jednym z niższych pięter bazy, dokąd zwiozła ich winda, panowały egipskie ciemności. Z największym trudem udało się Jarkowi wypatrzyć nikłe kontury drzwi.
Minęli ciasny pozbawiony jakichkolwiek sprzętów przedsionek i stanęli przed następnymi drzwiami. Te były zupełnie inne. Gruba, stalowa płyta przylegała ciasno do szerokiej framugi, w którą wbudowano jakieś przyciski, uchwyty, rączki i gałki, a także kilkanaście różnokolorowych lampek. Z tych paliła się tylko jedna. Oczywiście, błękitna. A może: na szczęście błękitna. W każdym razie nie stali tu długo. Rozległ się cichy szmer, jakby przesypywanego piasku i ciężka klapa powolutku ruszyła w ich stronę.
Te „drzwi” zamykały się w dość osobliwy sposób. Nie miały zawiasów, klamek, zatrzasków ani niczego podobnego. Klapę dociskało do ściany osiem cudacznych wysięgników, po dwa z każdego boku. Przypominały nogi jakichś monstrualnych, metalowych chrząszczy i tak też się poruszały, zginając w kilku równocześnie stalowych stawach.
Kiedy tylko między klapą drzwi a framugą powstał dostatecznie duży prześwit, Sola skinęła na Jarka, żeby wszedł do środka. Chłopiec przekroczył wysoki, gruby próg, po czym pajęcze konstrukcje rozpoczęły wędrówkę w powrotnym kierunku. Kiedy klapa z jakimś nieprzyjemnym mlaśnięciem przywarła krawędziami do ściany, przybyszowi z Ziemi, co tu ukrywać, zrobiło się nieco nieswojo. Tym bardziej, że Sola swoim zwyczajem nie śpieszyła się z przejściem przez próg, aby zrobić to, jak na człowieka przystało, tylko czekała, aż między drzwiami a ścianą pozostanie szczelina, przez którą mysz przecisnęłaby się z największym trudem, po czym wniknęła do środka, przepływając, całym ciałem, poza jedną ręką i kawałkiem głowy, przez pancerną płytę. Trzeba przyznać, że istotnie nie był to zbyt budujący widok. Ale dość o tym.
Zaledwie uchwyty drzwi zakończyły swoją pracę, wnętrze kabiny rozjaśniło się różowawym światłem, takim samym, jakie umilało Jarkowi podróż z Ziemi na pokładzie latającego jaja. Ale kształty, które tutaj to światło wydobyło z mroku, były czymś zupełnie nowym.
Wzdłuż obu bocznych ścian kabiny, a raczej śluzy, bo w rzeczywistości była to komora śluzy, wisiały wielkie, białe manekiny, budzące respekt samym swoim wyglądem. Szczelnie zapięte, pobłyskujące klamrami i zapinkami, obficie zaopatrzone w jakieś małe i większe pudełka, z których wystawały końce przewodów i miniaturowe tabliczki z klawiszami, sprawiały wrażenie gromady dziwacznie poubieranych wisielców.
Jarek pomyślał, że tak właśnie będzie za chwilę wyglądał i podszedł do najbliższej wiszącej postaci, żeby dokładnie jej się przyjrzeć. Wtedy manekin ożył…
Wpaść w łapy stworów z innego świata i pozwolić im się uprowadzić tam, gdzie diabeł dobranoc mówi, przy czym rzecz nie dotyczy w najmniejszym bodaj stopniu poczciwego, ziemskiego diabła, to jeszcze nic takiego. Zbudzić się w stanie radosnego upojenia nie wiadomo czym, następnie gawędzić z komputerem posługującym się glosami mamy taty i wszystkich ciotek naraz, by w końcu stanąć twarzą w twarz z dziewczyną z Ziemi, która jednak nie jest wcale dziewczyną z Ziemi, tylko jej bezcielesnym sobowtórem, czyż to nie może zdarzyć się każdemu? Tak samo jak spać na wyrosłym spod podłogi łóżku czy też zajadać kosmiczną papkę, podziwiając panoramę obcego globu i umilając sobie równocześnie posiłek słuchaniem opowieści o czekającej nas podróży w czasie. Wszystko to są sprawy zwykłe i proste, wobec których żaden szanujący się Wąż nie mrugnie nawet okiem. Ale żeby nagle w zatrzaśniętej pancerną klapą pułapce wielki, biały wisielec wyciągał do człowieka ręce w niedwuznacznym zamiarze uściskania go za szyję, obracając się przy tym wokół własnej osi i obniżając na sznurze, na którym dynda? O, nie! Co to, to nie…
Toteż w kabinie wszczął się nagle gorączkowy ruch. Stalowe drzwi aż jękły pod plecami Jarka, po czym ciszę rozdarł przeraźliwy okrzyk, który brzmiał mniej więcej tak:
— Ooeeaauuu… euu… oauuu…
Zaledwie ściany szczelnie zamkniętego pomieszczenia zdołały wchłonąć ten zdumiewający dźwięk. I nastąpiła krótka, niemniej wysoce interesująca rozmowa: Sola: co się stało?!
Jarek: on… on…
Sola: kto?
Jarek: on…
Sola: co, skafander?…
Nastąpiło milczenie.
Wreszcie po dobrej minucie, albo i dwóch, rozległo się ciężkie, grobowe westchnienie.
— Źle się czujesz? — zainteresowała się Sola.
Jarek nie odpowiedział. Pytanie mogło być najniewinniejsze w świecie. Tylko że każde pytanie podające w wątpliwość stan jego zdrowia musiało teraz w jego uszach zabrzmieć jak szczególnie perfidna prowokacja.
— Co ci jest? — Komputerowa dziewczyna była najwyraźniej zaniepokojona.
— Nic… — zdołał wreszcie wychrypieć. Odchrząknął i powtórzył już bardziej normalnym głosem:
— Nic… co by miało być?…
Rzeczywiście.
— Nie chcesz już wyjść?…
A to niby dlaczego? Wyjść? Jarek jeszcze nigdy w życiu tak bardzo nie chciał wyjść jak właśnie teraz.
— Chcę… — odparł krótko.
— No to pozwól, żeby cię ubrał… — w głosie Soli pojawiła się nutka zniecierpliwienia. — Podejdź do któregoś ze skafandrów…
Jarek zamknął oczy i ruszył w stronę pierwszego z brzegu wisielca.