— Odwróć się teraz tyłem — zarządziła.
Usłuchał. Uniósł powieki i zacisnął zęby. Stał bez drgnienia kiedy za jego plecami coś zaczęło się dziać.
A także i potem, na widok dwóch wypełzających mu spod nóg białych, ogromnych buciorów, za którymi podążały równie białe i wielkie jak wory nogawki.
Nagle przestało go interesować, co ten skafander tam jeszcze zrobi. Pojął w końcu, że nie będzie musiał ruszyć palcem, aby go włożyć. Automaty najpierw opuszczą skórę wisielca pod podłogę, potem ją otworzą, jak strączek grochu, a wreszcie cały interes ruszy powoli w górę, przyoblekając ciało delikwenta w szczelny, bezpieczny pancerz. Swoją drogą co za kretyński zwyczaj, pakować wszystko co się da w podłogę, i to tak, że na jej powierzchni nie sposób wypatrzyć choćby najcieńszej rysy.
— Przestraszyłem się — mruknął od niechcenia.
— Taak?… — zdziwiła się uprzejmie Sola.
Nie powiedział już nic. Nie pisnął też słówkiem przez następnych kilka minut, kiedy automaty naciągały na niego skafander. Wystarczyło podnieść odrobinę stopy, najpierw jedną, potem drugą. Dalej wszystko szło już samo. Niewidoczne, delikatne łapy umieściły jego ramiona w rękawach bluzy i ściągnęły mu ją na piersi. Na jego biodrach spoczął szeroki, elastyczny pas z wieloma wypchanymi kieszeniami. Wreszcie przyszła kolej na kask. Był wielki. Miał panoramiczną szybę przed całą twarzą i długi daszek, z którego zwisały jakieś sztywne tasiemki, zakończone miniaturowymi szklanymi kulkami. Plecy chłopca ugięły się pod ciężarem płaskiego pojemnika, podobnego do dużej, wojskowej menażki, w której można przynieść zupę dla całej drużyny. Mimo woli pomyślał o gęstej pachnącej boczkiem obozowej grochówce i szybko musiał przełknąć ślinę.
Kask był duży, ale dziwnie lekki. Obejmował kark szerokim, miękkim kołnierzem, spływającym aż na ramiona i w najmniejszym stopniu nie przeszkadzał poruszać głową. Jarek dałby wiele, żeby móc przejrzeć się teraz w lustrze. Po raz pierwszy pomyślał z żalem, że jego wypróbowany start ze świeżo założonym filmem został na półeczce w namiocie i że gdyby go był zabrał, zyskałby jedyną szansę opowiedzenia swojej historii, bez narażania się na pobyt w domu wariatów. Chociaż… pewnie i lak nie pozwoliliby tu niczego sfotografować. „Żałuję” — zabrzmiał mu w uszach głos Soli. — „Informacja blokowana”…
Naprawdę jednak w tej akurat chwili dziewczyna powiedziała coś zupełnie innego.
— Jesteś gotowy? No to idziemy — rzuciła ruszając w stronę drzwi znajdujących się naprzeciw zamkniętego klapą otworu, przez który weszli do śluzy.
To znaczy przez który dostał się tu Jarek.
Zawahał się. Gotowy? On tak, ale…
— Nie wiem, czy mam dobrze zapięty skafander… — mruknął, odruchowo sunąc dłonią po szwach bluzy i klapach wielkich kieszeni na piersi.
Uśmiechnęła się. Znowu.
— O to możesz się nie martwić — skwitowała jego obawy machnięciem ręki. — Automat nie pozwoliłby ci odejść, gdyby coś było nie w porządku. Sprawdził wszystko… ale poczekaj…
Zawróciła ku niemu i stanęła tak blisko, że przestraszył się, czy znowu nie wejdzie w niego jakąś częścią swego „ciała”. Nie lubił, kiedy zapominała, że udaje człowieka. Nie lubił i już. Co, nie wolno czegoś nie lubić?…
— Podnieś lewą rękę… nie tak — powstrzymała go, widząc, że unosi ramię, jakby chciał sięgnąć do zwisającego z góry uchwytu. — Zegnij łokieć i zobacz, co masz na rękawie…
Na rękawie widniała wszyta w materiał, z którego sporządzono skafander, płaska tarcza wielkości tabliczki czekolady. Sterczały z niej raz… dwa… trzy… sześć przycisków, sześć dzwonków. Przy każdym umieszczono niewielki kwadracik. Ich powierzchnia przypominała białe, matowe szkiełka.
— Zapamiętaj sobie kolejność przycisków — mówiła Sola, wskazując palcem pierwszy guziczek — to jest lornetka. Naciśnij ten klawisz, kiedy będziesz chciał obejrzeć coś położonego bardzo daleko. Na szybę kasku nasunie się szkło optyczne, które przybliża obraz mniej więcej dwudziestokrotnie. Ten drugi — przeszła do sąsiedniego przycisku — to jedzenie. Pod okapem hełmu masz ustnik… — Jarek odruchowo wzniósł oczy. Rzeczywiście, tuż przy kąciku warg sterczał jakiś smoczek, kończący cienką rurkę, która wybiegała skądś z tyłu głowy. — Trzeci klawisz — palec dziewczyny odbył drogę do następnego guziczka — uruchamia dodatkowe ogniwa zasilające łączność radiową. Gdyby na przykład wystąpiły jakieś zakłócenia albo gdybyś oddalił się od bazy czy od innych ludzi… Czwarty i piąty nie będą ci potrzebne — stwierdziła potrząsając głową. — Służą wyłącznie kosmonautom, którzy wychodzą ze statku w próżnię. A ostatni, to wezwanie o pomoc…
Przy tym przycisku widniał naniesiony na kwadratową szybkę rysunek rozchodzących się kółeczek, od najmniejszego, wielkości główki szpilki, do większych.
Kółka były przekreślone jakimś wężem, podobnym trochę do błyskawicy lub, jak kto woli, błyskawicą przypominającą węża.
— Mam nadzieję, że ten szósty przycisk nigdy nie będzie ci potrzebny… — dodała Sola z rozbrajającym uśmiechem. Jarek odruchowo zagryzł wargi. Pomyślał, że pozostaje mu tylko dzielić z nią tę nadzieję. Zresztą nie spodziewał się przykrych niespodzianek. Te wszystkie automaty, zabezpieczenia, bezbłędnie funkcjonująca łączność… wreszcie obecność Soli. Nie, wycieczka zapowiadała się aż zbyt bezpiecznie. Tak. Tak właśnie wtedy pomyślał…
— To tyle, jeśli chodzi o przyciski… — zawyrokowała ta, której obecność zapewniała stuprocentowe bezpieczeństwo, cofając się z powrotem ku drzwiom.
— Poza tym nad oczami masz sygnalizację świetlną…
— Te frędzelki?… — mruknął Jarek, znowu zezując ku górze.
— To są lampki — wyjaśniła. — Zielone zaczyna migać, kiedy ktoś się do ciebie zbliża. Masz tam jeszcze niebieską, żółtą i pomarańczową. Pierwsza oznacza że kończy ci się zapas tlenu. Od chwili, kiedy zauważysz niebieskie światełko, możesz pozostawać poza bazą najwyżej trzydzieści minut. Pomarańczowe to alarm. Zapala się tylko wtedy, kiedy człowiekowi grozi bezpośrednie niebezpieczeństwo. Wtedy trzeba brać nogi za pas… najszybciej jak tylko potrafisz. To chyba wszystko… — rozglądnęła się wokół siebie jak ktoś, kto opuszcza dom przed wyjazdem na dłuższy urlop i to ostatnie, gospodarskie spojrzenie ma go upewnić, że o niczym nie zapomniał.
Chłopiec opuścił ramię, wyprostował się odruchowo i odetchnął głęboko. Wszystko, to wszystko…
— Uważaj — Sola stała już przy drzwiach. — Za chwilę nie będzie tu powietrza…
Nad wyjściem zapaliło się błękitne światło. Sekundę, najwyżej dwie, płonęło równo żywym, wesołym blaskiem, po czym zaczęło migotać. Równocześnie obok niego pojawiło się drugie, pomarańczowe, kłujące wzrok raptownymi rozbłyskami. Klapa drzwi, zawieszona na identycznych jak przy wejściu z korytarza pajęczych prowadnicach, poczęła się wolno odmykać. Chwilę później zakończyła swoją wędrówkę. Jarek stanął w progu i po raz pierwszy powiódł wzrokiem po obszarach obcego świata, od którego nie dzieliła go już warstwa pancernej ściany, choćby nawet przeźroczystej jak szkło.
Granatowa przestrzeń pozostała nadal granatowa. Tylko miejsce, gdzie teren zaczynał się wznosić, za otaczającą bazę równiną, przybliżyło się jakby o kilka kilometrów. Pojedyncze szpiczaste skały jeszcze bardziej przypominały wieże kościołów, a widoczne za nimi szczyty gór były jeszcze odrobinę bardziej dzikie.
Od progu w dół prowadziła pochyła kładka z poprzecznymi prętami tworzącymi stopnie. Wyjście, znajdowało się zaledwie dwa, trzy metry nad poziomem gruntu.