Dotarłszy w końcu przed oblicze drużynowego, nie mówił już o grzybach. Początkowo nie mówił w ogóle nic. A Olik też o nic nie pytał. Siedział w nie zmienionej pozycji, z twarzą kamiennego Sfinksa i czekał. Wciąż czekał.
Chłopcy umilkli również. Otoczyli ławeczkę ciasnym pierścieniem i zamarli w bezruchu. Nigdy jeszcze, nawet najgłębszą nocą, w obozie nad jeziorem nie było tak cicho.
Wreszcie, po ładnych kilku minutach, Jarek oprzytomniał. Wyprostował się, głęboko zaczerpnął do płuc powietrza i wypuścił go z westchnieniem ulgi, jakby W tym właśnie momencie zrzucił z siebie ciężki, wypchany plecak. Następnie powiedział coś, od czego z kolei wszystkim Wężom, nie wyłączając drużynowego, zamurowało dech w piersiach. Oświadczył mianowicie, że poprzedniego dnia istotnie wstał bardzo wcześnie rano i wyszedł do lasu, gdzie nagle ponownie ogarnęła go nieprzeparta senność. Na pierwszej napotkanej polanie zaszył się więc w stogu siana, z którego wylazł… niespełna pół godziny temu. Dodał jeszcze, że siano bardzo mocno pachniało i że wobec tego stanu, w jakim on, Jarek, pozostawał przez minione dwadzieścia cztery godziny, nie godzi się nazywać zwyczajnym snem, a tylko odurzeniem.
To oczywiste łgarstwo dopełniło miary. Oczywiste, bo obraz Węża wysypiającego się bezczelnie, podczas kiedy cały obóz dzień i noc ugania za nim po najsroższych ostępach, był czymś tak koszmarnym, że żadnemu z chłopców przez myśl nawet nie przeszło, aby w tłumaczeniu Jarka mogła tkwić choćby szczypta prawdy. Co do samego Olika, to dla niego przynajmniej wszystko stało się jasne. Chłopak ugrzązł w jakimś bunkrze, do którego wlazł wbrew najsurowszym przepisom obozowego regulaminu, a teraz zmyśla jak najęty, w przekonaniu, zresztą nie pozbawionym słuszności, że cokolwiek powie, nie zabrzmi to w uszach drużynowego tak źle, jak ta najgorsza ze wszystkiego prawda.
W pierwszej chwili Olik miał zamiar odesłać Jarka do domu. Potem, nieoczekiwanie dla samego siebie, zmienił decyzję. Po pierwsze, było mu trochę wstyd, że jeden z jego Węży, do których zwykł przemawiać w tonie niezupełnie ojcowskim, ale których szczerze lubił, wyciął tak niesłychany numer. Po drugie, fakt, że chłopiec się w końcu znalazł, cały i zdrowy, przyprawił drużynowego o taki stan ducha, w którym gotów był czule uścisnąć starą, omszałą czarownicę. Po trzecie wreszcie, niezawodny instynkt Węża mówił Olikowi, że w całej tej sprawie kryje się mimo wszystko coś niejasnego. Nie znaczy to, rzecz prosta, że gotów był przyjąć za dobrą monetę bajdurzenie o śnie czy jakimś tam odurzeniu, trwającym całą dobę. I nie znaczy też, że domyślał się prawdy. Zresztą co do tego akurat, to nie mógłby mieć do siebie pretensji, nawet gdyby kiedyś, jakimś szczególnym trafem, poznał tę prawdę. Nie domyśliłby się jej żaden z nas. I żaden z nas by nie uwierzył, gdyby mu ją opowiedziano.
Tak czy owak, skończyło się wtedy na krótkim, męskim monologu, zakończonym najsurowszym zakazem opuszczania obozu o jakiejkolwiek porze dnia czy nocy bez osobistej zgody komendanta. Wyrzuciwszy z siebie ostatnie twarde słowo, Olik stał jeszcze chwilę, uważnie patrząc Jarkowi w oczy. Wyczytał w nich widać coś godnego uwagi, bo w pewnym momencie przez jego twarz przebiegł jakby ślad uśmiechu. Opanował się natychmiast i surowo uniósł prawą brew, co miało zaświadczyć o jego nieprzejednaniu. W gruncie rzeczy jednak był zadowolony, że nie spławił chłopca z obozu. Mógł przyjąć zakład, że Jarek Koliński nie przysporzy mu więcej kłopotów.
Tymczasem minęły zaledwie trzy dni i drużynowy znowu ma za sobą tęgą rundkę po lesie, w pogoni za tymże samym Jarkiem. Pół godziny to wprawdzie jeszcze nie doba, niemniej chłopiec wbrew wszystkiemu co wtedy zostało powiedziane, a także, lub może nawet w pierwszym rzędzie, temu, co pozostało niedopowiedziane, dał nogę. Jeżeli i tym razem…
Olik ponownie musiał pomyśleć o długonogiej druhnie Marylce. Jego wzrok przesunął się po piaszczystym cypelku. Słońce zaszło już za wysoki brzeg jeziora, tylko czerwonozłote tło pod sosnami wskazywało jego drogę. Powierzchnia wody błyszczała jeszcze jak szkło, ale kontury namiotów na brzegu rozmiękły, rozmazały się w głębokim cieniu. Na pociemniałym piasku wyraźnie rysował się krąg paleniska, wyłożonego białymi kamieniami. Opodal czerniał wysoki jak góra stos chrustu. Tam gdzie znajdowała się kuchnia, nad koronami drzew leżała nikła smuga jaśniutkiego dymu. Wieczór był wyjątkowo ciepły. Obóz przedstawiał obraz pogody i ciszy.
Olik zacisnął pięści. Pomyślał o nadchodzącej nocy, o dziewczętach zaproszonych na ognisko, o Wężach, wyłażących ze skóry, żeby przyjęcie wypadło na medal. Księżycowa noc, strzelające w płomieniu suche, sosnowe gałęzie, dziewczęta, zapach rumieniącej się kiełbasy… to jeden z dwóch możliwych obrazów najbliższej przyszłości… Drugi — to bunkry, chaszcze, strach i beznadziejna mordęga nocnych poszukiwań.
Drużynowy poczuł nagle, że ogarnia go najczystsza wściekłość. Głowę wtulił w ramiona, zaczerpnął powietrza, aż mu żebra zatrzeszczały, ugiął nogi w kolanach, jakby gotując się do skoku i wrzasnął tak, że w odległym o trzy kilometry rezerwacie obudziły się wszystkie ptaki:
— Jaaarek!!!
Przez głęboki błękit nieba przebiło światło pierwszej gwiazdy. Planety — poprawił się w myśli Jarek. Przymknął oczy i przez następne trzydzieści sekund szybował w przestrzeni, kierując się ku Wenus. Otoczyła go nieskończona noc czerni, usiana nieskończoną ilością złotych rozprysków. Z tej czerni wyłoniła się raptem kulista, lekko przypłaszczona bryła. Przypominała piękny, niebieskozielony klejnot i rosła w oczach. Nie zbliżała się, a właśnie rosła. W bezkresach wszechświata nie ma atmosfery, nie ma także perspektywy. Coś, ku czemu zmierzamy, powiększa tylko swoje rozmiary. Coś, od czego się oddalamy, maleje.
Ale ta piękna, opalizująca kula, to nie była Wenus. Jarek nie raz i nie dwa oglądał kolorowe zdjęcia, przesyłane z pokładów sztucznych satelitów. Piękny jest Saturn, ze swymi barwnymi pierścieniami. Jowisz, w oprawie dzikich, pędzonych burzami chmur. Ale takiej niebieskozielonej tęczy, przetykanej pierzastym haftem świecących w słońcu obłoków, nie ma żadna z planet, prócz Ziemi. I to nie dlatego, że jej dumni mieszkańcy tak by sobie życzyli. A w każdym razie nie wyłącznie dlatego. Kto jak kto, ale Jarek miał prawo powiedzieć, że tak jest naprawdę.
Pod płaskim dziobem łodzi zachlupotała fala. Jakiś ostatni, zabłąkany powiew wiatru. Trzciny w zatoczce poszeptały chwilę, coraz ciszej, po czym znieruchomiały znowu. Z pobliskiej kępy dobiegło zrzędliwe wymyślanie kaczki, zbudzonej z pierwszego snu.
Jarek otworzył oczy i uniósł się na łokciach. Syknął. Podłoga „Omegi”, wzmocniona kanciastymi żebrami, nie była najwygodniejszym leżem. Mniejsza z tym. I tak najwyższy czas wracać.
Wstał, potarł dłońmi odciśnięte, zbolałe miejsca, następnie podciągnął wyżej cholewki gumiaków i wyskoczył do wody. Do brzegu nie było więcej, niż dziesięć metrów piaszczystej płycizny. Przebył je bez pośpiechu, starając się robić jak najmniej hałasu. Wyszedł na wąską plażę i skierował się w stronę przystani. Wszedł na drewniany pomost, odziedziczony po nieznanych dobroczyńcach którzy biwakowali tutaj w ubiegłych latach, po czym zatrzymał się, ogarniając ostatnim, gospodarskim spojrzeniem całe wodniackie obejście Węży.