Sola była już na dole. Zatrzymała się kilka kroków od miejsca, do którego sięgała kładka, i spoglądała na niego zachęcająco. Ponownie nabrał w płuca powietrza, potrząsnął głową, jakby chciał sprawdzić, czy kask pewnie siedzi mu na karku i nie odpadnie przy pierwszym kroku, po czym ostrożnie stawiając stopy wstąpił na pomost. W połowie jego długości obejrzał się… Wejście pozostało otwarte. Wysoko uniesiona ciężka, pancerna płyta zdawała się zapraszać do środka.
Jarek odruchowo poprawił ciążący mu na plecach pojemnik z tlenem, po czym odwrócił się i szybko zbiegł na dół.
— Dokąd chcesz iść? — spytała Sola, kiedy znalazł się obok niej.
Wzruszył ramionami. W kasku coś cicho zachrobotało. Uświadomił sobie, że ten ruch jego ramion musiał pozostać niezauważony. Skafander, to jednak nie treningowa koszulka…
— Tam… — burknął wykonując nieokreślony ruch ręką. Dziwnie było patrzeć na młodziutką dziewczynę, w białej bluzeczce i szortach, pośrodku tej granatowej nocy, pełnej gwiazd, kiedy samemu tkwiło się wewnątrz wielkiego, szczelnego kokona i oddychało tlenem z butli. No cóż. To nie była przecież dziewczyna, tylko „kontakt”. Jego, Jarka, kontakt z obcymi. Mniejsza z tym. Ważne, że jest tutaj, przy nim…
Nie oglądając się już, ruszył prosto przed siebie. Przeszedłszy kilka kroków, przystanął, pochylił się, po czym tupnął mocno raz i drugi. Grunt był pewny, twardy. Pokrywała go cieniutka warstwa drobnego, ubitego pyłu, pod którą rozciągała się zapewne płaska powierzchnia skały.
Odetchnął i ruszył w dalszą drogę, już nieco szybciej. Postanowił dotrzeć dzisiaj przynajmniej do tych pojedynczych skałek, sterczących jak ości jakiejś gigantycznej ryby, którą burza wyrzuciła na ląd kilka tysięcy lat temu, kiedy ta równina stanowiła jeszcze dno oceanu. Ale w rzeczywistości pewnie nigdy nie było tu wody…
Szli nie odzywając się, około dziesięciu minut. W pewnej chwili Jarek, prostując się dla nabrania tchu, wzniósł oczy ku niebu i ujrzał tkwiący we wszechobecnej kryształowej masie ciemnego granatu, wielki, bladoczerwony rodzynek. Tuż nad nim świeciła jakaś niezwykle jasna gwiazda, wyraźnie większa od innych, widocznych w tej części firmamentu. Zatrzymał się i wskazując palcem ów rodzynek spytał:
— Co to jest? Jowisz?
Sola zrównała się z nim i przystanęła również. Spojrzała tam, gdzie celował jego palec i uśmiechnęła się. Chłopcu przeszło przez myśl, że już dobre kilka minut nie widział jej uśmiechu. Najwyższy czas…
— Jowisz jest po przeciwnej stronie — powiedziała kręcąc głową. — To, na co patrzysz, to jest czwarty księżyc, Kalisto. My jesteśmy na trzecim…
— A ta gwiazda? — spytał przenosząc wzrok wyżej. Tym razem nie musiała podążać za jego palcem.
Jej uśmiech stał się szerszy.
— Ta gwiazda?… — powtórzyła, jakby się drocząc.
— No, pomyśl…
— Co mam myśleć — zniecierpliwił się. — Jak czegoś nie wiem, to nie wiem…
— Jarku… — szepnęła niemal tkliwie i chłopiec z wielkim zdumieniem stwierdził, że pierwszy raz zwróciła się do niego po imieniu. — Przecież to wasza gwiazda… — powiedziała miękko… — nie poznajesz? Słońce…
Jarek zdębiał. Co? To ma być słońce? Ta gwiazda, po prostu gwiazda, jedna z milionów, nawet jeśli o tyle jaśniejsza od innych?… Cóż to znowu? Żarty?…
— Jak to, słońce?… — wykrztusił wreszcie. — Nasze słońce?…
Zaśmiała się głośno.
— Wasze własne, rodzone słońce. Świeci tutaj dwadzieścia siedem razy słabiej niż na Ziemi i wydaje się pięć razy mniejsze. A teraz odwróć się…
Chłopiec niechętnie oderwał wzrok od najjaśniejszej z gwiazd, w którą przekształciła się tutaj najpotężniejsza ziemska kwarcówka do opalania i po raz drugi oniemiał z wrażenia.
Oddalili się już od bazy o kilkaset metrów i jej gładkie, kopulaste sklepienie rysowało się na tle wzgórz i granatowego nieba jak na obrazku. Taka sobie głęboka odwrócona miska, pociągnięta matową, srebrną farbą. Wszystkie otaczające budowlę konstrukcje, dźwigary, zwieńczenia anten, nie mówiąc już o otworze włazu, stały się niemal niedostrzegalne. Tym bardziej nierzeczywiste wrażenie sprawiała sama stacja, samotna półkula, w bezmiarze bezludnej przestrzeni, wypełnionej kryształową, mroczną nocą, ukazującą jednak każdy szczegół krajobrazu, każde wzniesienie i załamanie terenu, jakby kontury wszystkiego, co znajdowało się na tym globie, zaznaczono specjalnie grubą, czarną kreską.
Ale było tu jeszcze coś, co przykuwało uwagę bez porównania silniej niż widok srebrzystego sklepienia stacji. Otóż dokładnie nad bazą, dotykając niemal szczytu jej kopuły, stało na niebie wielkie, posępne koło, którego powierzchnię pokrywały brudnoszare i czerwone smugi, jakie pozostają na niedbale pozamiatanym podwórku. Jego tarcza była ogromna, zakrywała sporą część nieba i trzeba było unieść głowę, żeby dotrzeć wzrokiem do jej górnego krańca.
— Jowisz… — wyszeptał Jarek.
Sola skinęła głową.
— Jowisz. Największa z waszych planet… właściwie — rozłożyła dłonie — trochę planeta, a trochę gwiazda. To przez swoją budowę. Jest bardzo szczególna… jak na planetę oczywiście. Potężny, co?
Potężny. Oto właściwe słowo. Potężny, choć nieprzyjemny. Jarek wiedział od ojca, że Jowisz ma jakąś szczególnie paskudną dla człowieka atmosferę, bodajże wodór, metan i jeszcze jakieś kryształki amoniaku, a także że tą atmosferą wstrząsają potworne huragany, przy których burze druzgocące ziemskie miasta, na przykład w Japonii, są oddechem śpiącego niemowlęcia. Tak, potężny. Trudno to lepiej wyrazić…
— Popatrz teraz wyżej… — głos Soli brzmiał znowu podejrzanie czule i serdecznie — widzisz ten jasny punkcik po lewej stronie nad tarczą Jowisza?… Tam gdzie pokazuję?…
Jarek powędrował wzrokiem w rejon wszechświata, ku któremu zmierzał wyciągnięty palec dziewczyny.
— No, widzisz?… — ponaglała. — Wiesz, co to jest?
— Nie widzę… — mruknął. — Jaki punkcik?
Przybliżyła się i stanąwszy za chłopcem, wyciągnęła rękę nad jego ramieniem.
— O, tam… — umieściła wyprostowany palec przed jego oczami. — Widzisz teraz?…
— Ta gwiazdka?… — Jarek odruchowo dołączył swój palec do palca Soli.
— Tak — ucieszyła się. — Tylko że to nie jest żadna gwiazdka. Nie domyślasz się?…
Chłopiec przełknął ślinę.
— Tak, Jarku — powiedziała poważniejąc. — To jest Ziemia…
Sam na Ganimedzie…
— Kiedyś tu także wybuchały wulkany — powiedziała Sola — i płynęły masy rozżarzonej, czerwonej lawy…
Pod ich stopami rozpościerał się osobliwy dywan.
Stanowiła go płyta skały, podobnej do skamieniałej gąbki. Znaczyły ją tysiące drobniutkich dziurek, okrągłych i nieregularnych, o ostrych, poszarpanych krawędziach. Wszystko tu było granatowe, ale kiedy stojąc na tej płycie patrzyło się pod nogi, przez granat przebijała głęboka czerwień, jakby lekko przydymiona.
— To są skały z grupy gabra — objaśniła fachowo dziewczyna, po czym podzieliła się z Jarkiem refleksją na temat wulkanów, które kiedyś wybuchały i tutaj.
— A to? — spytał wskazując miejsce, obok którego stała. Wyzierało tam z gruntu coś na kształt spłaszczonej głowy hipopotama. Wielka, okrągława bryła, lekko wysadzona i wyraźnie odbijająca od otaczającej ją gąbki.
— Lakolit — odpowiedziała natychmiast Sola. Macie takie i u siebie — dodała. — Także magma, tylko zastygła tak, że tworzy w ziemi rodzaj wielkiego grzyba…