Wszystko w porządku. „Omegi” i „Piraty” tkwiły nieruchomo, w regularnych odstępach, solidnie przycumowane do zakotwiczonych boi. Za plażyczką ułożone jeden za drugim kajaki ukazywały światu pękate brzuchy, pociągnięte smolistą farbą. Pod niewidocznym już w mroku drewnianym daszkiem szarzały bezkształtne plamy kapoków. Nad nimi spoczęły równo poukładane wiosła. Robota została wykonana fachowo i bez pudła.
Z piersi Jarka wyrwało się głębokie westchnienie. Człowiek może wiedzieć, że zrobił, co do niego należało. Wtedy ma prawo przyjść do swoich i czuć, że jest wśród swoich. Nie tak, żeby być blisko nich, tylko razem z nimi. Razem, to wielka rzecz. Pleść trzy po trzy, rzucać w siebie słówkami, a rozumieć się bez słów. Tak to jest.
Ale nie każdy człowiek. Na przykład nie taki, któremu zdarzyło się coś podobnego jak Jarkowi. Że ci swoi zawdzięczają mu zbyt wiele gorzkich chwil, aby mogli patrzeć na niego jak dawniej. Wiedział, że chłopcom nie chodzi o tę bezsenną noc, zmęczenie i poobdzierane łokcie. To wszystko jest dla Węży czymś zwyczajnym i nie pozbawionym smaku dobrej przygody. Ale pierwszym, nie pisanym prawem obozu nad jeziorem była solidarna troska o jego ciężko wywalczoną samodzielność. Żeby żaden z szacownych przełożonych Olika nie mógł powiedzieć z błyskiem tryumfu w oczach: „widzicie? A nie mówiłem?…” Tymczasem to, co zrobił Jarek, prowadziło prostą drogą do sytuacji, w której takie słowa nie tylko mogły, ale musiały paść. I w której ani drużynowy, ani żaden z Węży, nie znalazłby na nie odpowiedzi…
Kolejne ciężkie westchnienie uleciało z pomostu w gęstniejący z minuty na minutę mrok. Tak, wiele wody upłynie w Płocicznej, zanim chłopcy odzyskają do niego zaufanie. A co gorsze, nie ma żadnego ludzkiego sposobu, żeby zmienić ten stan rzeczy. Owszem, teoretycznie istniała jedna możliwość. Opowiedzieć prawdę. Ale właśnie tylko teoretycznie. Bo trzeba by to zrobić tak, żeby ktoś w tę prawdę uwierzył. Co, zdaniem Jarka, przekraczało możliwości zarówno jego, jak i ewentualnych słuchaczy.
A z dwojga złego wołał już dzień po dniu odrabiać tutaj straconą pozycję, aniżeli w czystym, białym kaftanie i pod czułą opieką wygimnastykowanych sanitariuszy znaleźć się za pozbawionymi klamek drzwiami szpitala dla wariatów.
Raz jeszcze przymknął oczy, żeby uciec myślami od ponurej rzeczywistości. Przez chwilę usiłował ponownie wyobrazić sobie zawieszoną w przestrzeni Ziemię, jako piękną, opalizującą kulę, przypominającą niebiesko — zielony klejnot.
Ale zamiast Ziemi przed oczami jego wyobraźni ukazały się nagle zarysy dziewczęcej twarzy, okolonej długimi, falującymi włosami. Twarz ta była Jarkowi znana. Jak dobrze znana. I miła, więcej, niż tylko miła, chociaż tak ściśle kojarzyła się z tym wszystkim, co spowodowało jego obecne położenie.
— Sola… — szepnął.
Przypomniał sobie jak to było, kiedy ujrzał ją po raz pierwszy. Inaczej niż teraz, nie w mroku pod zaciśniętymi powiekami, a w pełnym słońcu, bijącym od wody blasku i zapachu rozgrzanych sosen. Stało się to niecałe pół kilometra stąd, na małym, półkolistym półwyspie, gdzie poprzedniego dnia rozłożyły się obozem harcerki ze Stargardu. Chłopcy, którzy przybyli kilka dni wcześniej i większość prac obozowych mieli już za sobą, pośpieszyli z sąsiedzką pomocą. Rzecz jasna, że dziewczęta doskonale obeszłyby się bez tej pomocy, ale jak tu pominąć taką wspaniałą okazję zawarcia, kto wie, może właśnie nader interesujących znajomości? Tak więc względy towarzyskie zadecydowały o tym, że oferta została przyjęta.
Jarkowi wypadło wbijanie pali pod przyszły pomost. Uporał się właśnie z pierwszym rzędem i brodząc w ciepłej wodzie wrócił do brzegu, żeby zacząć całą mozolną wędrówkę od początku, kiedy na stromej ścieżce, prowadzącej od obozu, ukazała się dziewczyna. Była w białej bluzeczce, ściągniętej pod stanikiem na prosty węzeł i białych, obcisłych szortach. Przy tej bieli jej szczupłe, co nie znaczy że chude, ramiona i smukłe nogi wyglądały jak odlane z brązu. To jeszcze nic takiego. W końcu, opalić może się każdy, tak samo jak włożyć białe ubranie, choćby nie wiem jak zgrabnie uszyte. Ale już nie każdy może poruszać się z takim wdziękiem, zbiegając ze stromego zbocza. Jakby jej stopy trafiały nie na brudny, osypujący się piasek, ale szybowały nad lśniącym parkietem sali balowej.
Chłopca zamurowało. Nie drgnął nawet wtedy, kiedy dziewczyna nie zatrzymując się zbiegła do wody, zachwiała i aby odzyskać równowagę, chwyciła go lekko za ramię. Zaśmiała się. Był to najmilszy śmiech, jaki kiedykolwiek zdarzyło się Jarkowi usłyszeć.
— Przepraszam — parsknęła. Nie była nawet zdyszana.
Nie odpowiedział. Nie zrobił nic. Potrzebował niemało czasu, żeby zauważyć, że dziewczyna przyniosła ze sobą brudną menażkę z szerokim wieczkiem. Przykucnęła w wodzie tuż obok Jarka i zabrała się do roboty. Wieczko umieściła na jednym z wbitych już pali, menażką natomiast zaczerpnęła z dna piasku i zaczęła ją szorować.
Jarek wciąż patrzał. Patrzał i patrzał.
Zwolna tylko ogarniało go wrażenie, że jego nogi i ręce stają się coraz dłuższe, chudsze, że jakoś dziwnie sztywnieją i zyskują na ciężarze. Ale to nie było jedyne wrażenie, jakiemu ulegał. Powiedziałbym nawet, że przy innych to akurat w ogóle się nie liczyło.
Co tu dużo gadać. Kasztanowe włosy z kilkoma ruchliwymi, jakby obdarzonymi własnym życiem kosmykami. Długie, czarne rzęsy nad niebieskimi oczami, drobny, kapkę zadarty wścibski nosek, brzoskwiniowy meszek na policzkach… A dookoła woda, pachnące sosny na wysokim brzegu, słońce i wiatr. Ech, ludzie…
Sam nie wiedząc kiedy, Jarek pochylił się nagle, zdjął z kołka aluminiowe wieczko, ze śladami starannie wyjedzonej jajecznicy i przykucnąwszy obok dziewczyny zaczął je pocierać piaskiem. Zerknęła na niego, po czym zaśmiała się znowu. Tym razem jednak ten śmiech zabrzmiał inaczej. Jakby odrobinę ciszej. Ugodzony w samo serce Wąż czym prędzej spuścił oczy.
Dłuższą chwilę na plażyczce słychać było jedynie zgrzyt ziarenek piasku o blaszane naczynia. Jarek wkładał w tę czynność tyle siły, jakby chciał przewiercić wieczko na wylot. Przerwał dopiero, kiedy z brzegu dobiegł go głośny śmiech. Jakże inny od tego, którego dźwięk tylko co sprawił, że wszystkie myśli pierzchły spod jego czaszki, jakby ją ktoś nagle otworzył, a potem mocno dmuchnął.
Powoli uniósł głowę. Tam gdzie zaczynał się przyszły pomost, przystanęły trzy dziewczyny. Pierwsza, mała i gruba, miała na sobie kompletny, regulaminowy mundur. Druga, wyższa, ale za to o niewiarygodnie długiej twarzy, spoczywającej na brodzie w kształcie rozdeptanego rogala, włożyła na siebie coś, co przypominało wielki impregnowany wór, a było nie wiedzieć w jaki sposób zdobytą rybacką kurtką. Z tym, że podobne kurtki załogi kutrów dalekomorskich zwykły wkładać raz w roku, w czasie najsroższego zimowego sztormu. Trzecia była ładna. Co z tego. Trzy dziewczyny. Trzy wiedźmy, jak niezwłocznie się okazało.
— Popatrzcie — zawołała gruba — Sola już dorwała nowego jelenia…
— Tyle, że takiego od kuchni — zachichotała ta z końską szczęką.
— To nic — wysyczała trzecia. — Ona takich lubi. A na obozie lepszy kuchcik niż tancerz. Zresztą w razie czego i tancerz się znajdzie. W Głusku widziałam bardzo przystojnego leśniczego. Co ty na to, Sola?… Nie przeszkadzaj sobie — w głosie wiedźmy, kiedy spojrzała na Jarka zabrzmiała matczyna nuta. W domu będziesz miał jak znalazł…