Zachichotały po raz ostatni i poszły w swoją stronę.
Mężczyzna w piętnastym roku życia zna już na ogół gorzki smak zazdrości. Jarek nie był wyjątkiem. Ale co innego samemu doznawać jakiegoś, bądź co bądź, bardzo osobistego uczucia, a co innego wiedzieć, że dokładnie takie same bywa udziałem innych. Także osób płci odmiennej. Dlatego to, co uczyniły trzy wiedźmy, nie od razu spotkało się z należytą oceną.
Mężczyzna w piętnastym roku życia może, ale nie musi, znać smak zazdrości, natomiast musi, a nie tylko może, mieć poczucie własnej godności. Kiedy szatański chichot dziewcząt uleciał pomiędzy sosny, Jarek wyprostował się na całą swoją wysokość. Bez pośpiechu umieścił blaszane wieczko z powrotem na wbitym przez siebie palu, po czym splótł ręce na piersi i utkwił w przycupniętej obok dziewczynie mordercze spojrzenie.
— Sola… — powiedział przeciągle, jakby coś rozważając. — To od solniczki?…
Ofiara tego niespodziewanego ataku znieruchomiała. Powoli uniosła głowę i obdarzyła chłopca najbardziej niebieskim ze swoich spojrzeń.
— Co?… dlaczego?… — uśmiechnęła się niepewnie.
— Sól — wyjaśnił Jarek. — Solniczka — powtórzył dobitniej rozkładając ten wyraz na czynniki pierwsze.
— To by świadczyło — ciągnął — że twoi starzy od razu zorientowali się, z kim mają do czynienia. Sola, hm… — zastanowił się. — Tak, to nie tylko imię zaopiniował. — To raczej charakter…
Dziewczyna wstała. W jej oczach zamigotały błękitne światełka.
— A ty? — prychnęła. — Jak ci na imię?
Wzruszył ramionami.
— Jarek — rzucił. — Wiesz coś z tego?
— Wiem coś i bez tego — odparowała. — Dla mnie wystarczy. Niestety, nie jest to nic przyjemnego — dodała z ubolewaniem. — A po resztę — parsknęła — zgłoś się do kasy. Nie mam zwyczaju kłócić się z pierwszym lepszym aroganckim smarkaczem!
Jarkowi uderzyło na twarz gorąco. Chwilę rozpaczliwie myślał. Ale tylko chwilę.
— Dobra, dobra — wyrzucił z siebie. — Nie zadzieraj nosa. Już i tak można na nim wieszać obrazki…
Sola prychnęła tylko pogardliwie, porwała naczynia, okręciła się wokół własnej osi i pobiegła w stronę namiotów.
Wszystko to odżyło teraz w pamięci chłopca, kiedy tak stał na pomoście z zamkniętymi oczami i usiłował choć na chwilę oderwać się myślami od niewesołej rzeczywistości. Tak, tamto pierwsze spotkanie trudno nazwać udanym. Potem było już trochę lepiej. Lepiej, co nie znaczy, że dobrze. Aż do przedwczoraj…
Odetchnął głęboko i z nagłą determinacją uniósł powieki.
Mrok dotarł już nad jezioro. Powierzchnia wody zgasła. W górze natomiast zapaliły się gwiazdy. Już nie tylko Wenus, ale i dziesiątki dalekich słońc, kreślących zawiłe rysunki konstelacji. Jarek rozpoznawał je bez trudu. Nie darmo jego ojciec był z zawodu geografem, a z zamiłowania astronomem. Niejedną godzinę spędzili wspólnie nad mapami nieba i niejeden wieczór przegadali w parku nad morzem, co chwilę zadzierając głowy.
Ojciec… Wśród wszystkich ludzi tylko jemu będzie można opowiedzieć, jak było naprawdę. Miał jedną wspaniałą cechę, która wyróżniała go wśród innych ojców. Mianowicie, umiał słuchać.
Jarek zamyślił się. Na lewo, nad horyzontem, utrzymywała się jeszcze czerwień zachodu. Dopiero za godzinę, może półtorej i tam niebo pokryje się złotymi punkcikami. Kilka z nich utworzy zarys lutni. Pierwsza błyśnie Wega, jedna z najjaśniejszych gwiazd nieba północnego. Cholerna gwiazda. Gdyby nie ona, gdyby wybrała sobie miejsce w jakimś odległym kącie Galaktyki, gdyby wreszcie kiedyś tam nie opasała się orbitami planet, jak Ziemia, któż mógłby Jarkowi zarzucić najmniejsze uchybienie obozowym zwyczajom? Nie byłoby mowy o żadnym łazęgowaniu, sianie i tym podobnych bzdurach. Gdyby nie ta ich cholerna pomyłka…
Znowu zacisnął pięści. I nagle tuż przed nim, na tle rozgwieżdżonego nieba jeszcze raz wystąpiły kontury tej znanej mu tak dobrze twarzy. Dziwne. Przed chwilą, kiedy ją ujrzał, z całej siły zaciskał powieki. Kiedy człowiek stoi z zamkniętymi oczami, ma prawo widzieć różne niestworzone rzeczy. Ale tak, po prostu, na jawie?…
Była coraz bliżej. Powiększała się, dokładnie tak samo, jak tam, daleko, kiedy przyzywał ją w potrzebie. Rozróżniał już oprawę jej oczu, drobny, kapkę zadarty nosek, usta…
Uśmiechnęła się. Jak wtedy, nad jeziorem, zanim przyszły tamte trzy wiedźmy. Jej wargi poruszyły się…
— Jaaarek!
Twarz dziewczyny zniknęła. Nic dziwnego. Nie miała nic wspólnego z głosem, który dobiegł zgoła nie z nieba, a od strony obozu. I z całą pewnością nie mógł należeć do żadnej istoty płci pięknej. Już prędzej można by powiedzieć, że przeciwnie.
— Jaaarek!
Chłopiec wyprostował się odruchowo. Zrobił przepisowe w tył zwrot, nabrał powietrza w płuca i odkrzyknął.
— Jestem, druhu!..
Kto rano wstaje…
Usiadł na trawiastym stopniu, dobre dwa metry za plecami chłopców skupionych wokół ogniska. Kiedy nadchodził, niosąc na wierzbowej witce swoją porcję kiełbasy, dwie czy trzy głowy odwróciły się w jego stronę. Po krótkiej chwili wróciły jednak do poprzedniej pozycji. Nie padło ani jedno słowo.
Jarek oparł się plecami o naciąg służbowego namiotu i zapatrzył ponuro w ogień. Nie ma na co liczyć. Żeby stawał na głowie, Węże nie przestaną go się czepiać.
Weźmy tę historię sprzed pół godziny. Pamiętał, i to jak jeszcze pamiętał, że Olik zabronił mu opuszczać teren obozu. Ale ten obóz nie przestał być przecież jego obozem. Widział, jak chłopcy wyłażą ze skóry, żeby olśnić gości świetnością wieczornego przyjęcia. Nadleśniczy uwolnił ich od troski o stan spiżarni. O chrust jednak musieli postarać się sami. Nie było to takie proste, jak mogłoby się komuś zdawać. Wysokopienny, sosnowy las, otaczający jezioro był ubogi w podszycie, właściwie tylko odległa o półtora kilometra poręba dawała szansę zdobycia jakiegoś liczącego się łupu. Toteż komu tylko los oszczędził warty i służby przy kuchni, pedałował te półtora kilometra tam i z powrotem, ciskał zdobycz na stos obok paleniska, po czym ponownie ruszał w drogę. Niektórzy, mniej odporni nerwowo, próbowali uprościć sobie zadanie, ładując od razu na grzbiet porcję, którą inni rozkładali na dwie a nawet trzy tury. Najczęściej jednak kończyło się to tak jak w wypadku Kazika Chrabala. Z tym, że oczywiście nie każdy miał takie szczęście, żeby w najkrytyczniejszym momencie naciąć się akurat na drużynowego.
Tak czy owak chłopcy pocili się solidnie i Jarkowi głupio było siedzieć bezczynnie przy namiotach, nawet jeśli nikt z niczym się do niego nie zwracał. A może to właśnie było najgorsze?
W każdym razie po kilkunastu minutach łażenia z kąta w kąt sam, z własnej inicjatywy, zaproponował Jackowi Wilczyńskiemu, któremu przypadł w tym dniu dyżur bosmański, żeby ten poszedł pomóc przy zbieraniu chrustu, a on już odwali za niego tę robotę na przystani.
I co z tego? Dokładnie tak, jak się spodziewał, spoglądając na dokonane przez siebie dzieło. A nawet gorzej. Olik zauważył, że nie ma go przy namiotach i ruszył na poszukiwania. Po czym, zanim Jarek zdążył cokolwiek powiedzieć, objechał go z góry na dół, jak burą sukę. Prawda, że kiedy wreszcie dotarło do niego, co się właściwie stało, zrobił niezbyt mądrą minę. Ale co Jarek zdążył usłyszeć, to jego. Nie, stanowczo nie ma na co liczyć.