Jarek drgnął. W uszach zadźwięczały mu słowa Soli.
— Gdyby wszyscy u nas byli dobrzy… — powtórzył jak echo. Wtedy rozumiał przecież, o co jej chodziło.
A przynajmniej wydawało mu się, że rozumie…
— Właśnie — podchwycił głos. — I rozumni… kontynuował — nie byłoby żadnych przeszkód. I te, które teraz istnieją, dałoby się wprawdzie pokonać… może je wyolbrzymiamy, ale… — zająknął się i urwał. Przybyszowi z gwiazd po raz pierwszy zabrakło słów, żeby wyrazić to, co czuł…
Jarek był mu za to niemal wdzięczny. Obcy jest z pewnością kimś, z kim można pogadać o tym czy o owym i od kogo można się dowiedzieć mnóstwa pasjonujących rzeczy… gdyby chciał mówić. Ale nie jest tym kimś, z kim chciałoby się roztrząsać to, czy ludzie są dobrzy czy źli i czy mądrzy lub głupi. Wszystko ma swoje granice… zresztą on sam chyba to rozumie. Inaczej nie ciągnąłby tak z siebie słowa po słowie, jakby nie chciały mu przejść przez gardło… A zresztą, co u licha!.. Ludzie wprawdzie budowali i ciągle jeszcze budują bunkry, ale równocześnie wymyślili lekarstwa na prawie wszystkie choroby, wznoszą wspaniałe miasta, zakładają ciche, zielone rezerwaty, gdzie zwierzęta czują się bezpieczne, potrafią jeździć, pływać i latać z jednego, najdalszego zakątka Ziemi do drugiego, uczą się, pracują… stanęli na Księżycu, ba jeszcze tysiące lat temu pobudowali wspaniałe gmachy i świątynie, które zawsze będą zachwycać swym szlachetnym pięknem. Ludzie są bardzo wrażliwi na rzeczy ładne… A choćby ich obóz nad jeziorem? Prawo harcerskie 1 tak dalej?… Ludzie chcą być dobrzy. Ktoś, kto chce być dobry, nie może być taki znowu zły… Może u nich, u obcych, jest inaczej?…
— Nie mówmy o tym… — powiedział nagle Jarek, niespodziewanie dla samego siebie. — Może kiedyś, kiedy się lepiej poznamy…
Te słowa, w zupełnej ciszy, jaka zapanowała, kiedy obcy przestał nagle mówić, zabrzmiały bodaj zbyt poważnie, jakby nie wypowiedział ich mężczyzna w piętnastym roku życia, ale sędziwy historyk, który całe życie strawił na rozmyślaniach o świecie, w jakim żyje. Lub też nieco mniej sędziwy, ale za to ogromnie czuły na swoim punkcie profesor uniwersytetu, stale pamiętający o tym, że cokolwiek padnie z jego ust, musi być bardzo mądre. Ale Jarek nie zastanawiał się nad tym, czy powaga, z jaką wypowiedział swoją myśl, zostanie równie poważnie potraktowana przez obcego.
Powiedział po prostu to, co czuł i co wydawało mu się prawdą.
Głośniki milczały jeszcze przez chwilę, po czym ponownie zabrzmiały w sali słowa przybysza, dobiegające ze wszystkich stron.
— Mógłbyś zapytać — mówił — po co w takim razie przylatujemy do Was… — zrobił przerwę, jakby czekając, czy Jarek rzeczywiście o to zapyta. Chłopiec jednak milczał, w związku z czym obcemu pozostało tylko samemu odpowiedzieć na to pytanie, które i tak zostało już przecież postawione.
— Widzisz — podjął — to są takie badania… wy też nie zamierzacie, na razie przynajmniej, osiedlać się na Marsie czy na Wenus, a wasi uczeni budują sondy kosmiczne, które tam latają, żeby zbadać warunki panujące na tych globach. Nauka musi wyprzedzać życie, inaczej nie tylko to życie staje się nieznośne, lecz także za osiągnięcie najskromniejszego choćby celu płaci się ogromną stratą czasu i niewspółmiernie wielkim wysiłkiem… Ale — tu głos obcego wzniósł się o pół tonu, którą to zmianę natychmiast przekazał komputer mamy także poważniejszy powód… i ten dotyczy już tylko nas. Każda cywilizacja musi poświęcać wiele uwagi swojej własnej historii… nic tak nie uczy żyć jak właśnie ona. Dlatego i my badamy naszą przeszłość. A jest ona znacznie bardziej skomplikowana niż Wasza, mieszkańców Ziemi. Mianowicie system planetarny, który teraz zamieszkujemy, nie jest naszym macierzystym układem… Pochodzimy wprawdzie z tej samej części Galaktyki, ale z zupełnie innego słońca. Otóż jakieś dwanaście tysięcy lat temu… licząc waszą miarą czasu, to nasze macierzyste słońce zaczęło się gwałtownie powiększać. To samo czeka Waszą gwiazdę dzienną… ale nie martw się, nie doczekają tego nawet pra — pra — prawnuki twoich pra — pra — prawnuków. Stanie się to… no, w przybliżeniu za sześć, siedem miliardów lat. Wtedy będziecie mogli z łatwością przenieść się na Marsa, gdzie warunki do życia staną się podobne do tych, jakie teraz panują na Ziemi… potem na Jowisza… lub, jeśli tylko zechcecie, poszukacie sobie innego układu planetarnego i innego słońca. Tak właśnie myśmy postąpili.
Kiedy nasza gwiazda zaczęła się rozszerzać, prażąc nas coraz gwałtowniejszym upałem, zaczęliśmy szukać nowej ojczyzny. To było … nie tak dawno, jeśli już mówimy o sprawach kosmicznych… zaledwie jedenaście tysięcy lat temu… Oczywiście umieliśmy już wtedy budować statki, zdolne do pokonywania przestrzeni międzygwiezdnych… Słuchasz mnie, Jarku?…
Pytanie! Pomijając już wszystko inne, co właściwie miał tutaj do roboty, jeśli nie słuchać…
— Oczywiście, że słucham… — mruknął urażonym tonem.
— Bo nie chciałbym cię znużyć… — usprawiedliwiał się komputer w imieniu dwóch, jak się okazało, gwiazd naraz…
— No więc — podjęły głośniki — przygotowaliśmy ekspedycje badawcze… było ich wiele… i porozsyłaliśmy je we wszystkich kierunkach, gdzie tylko istniały teoretyczne szansę znalezienia planety nadającej się do osiedlenia. Spieszyło ram się wtedy. Budowaliśmy jeden statek po drugim, szkoliliśmy załogi i te załogi startowały… nie tylko do najbliższych gwiazd, posiadających planety. Było sporo takich, które miały penetrować nawet dalekie rejony Galaktyki. No i znaleźliśmy. Nie trwało to nawet tak bardzo długo. Znaleźliśmy słońce… to jest gwiazda podwójna…
— Wega — wyrwało się Jarkowi. W tym samym momencie pożałował, że sekundę wcześniej, zanim to powiedział, nie odgryzł sobie języka. Ale obcy przyjął jego okrzyk niemal obojętnie…
— Tak, tak — powiedział zdawkowym tonem. Komputer się wygadał…
Chłopcu przebiegło przez myśli, że chodzi przecież o ten sam komputer, który teraz powtarza słowa obcego. Musi mu być głupio… bzdury, maszynom nie może być głupio. Poza tym — przypomniał sobie — to przecież nie ten tutaj, tylko tamten mniejszy, na statku…
— …O czym zresztą — ciągnął obcy — lojalnie powiadomił Centralę. Staraliśmy się ukrywać to przed wami, ale w końcu… mimo wszystko, upłynie jeszcze bardzo wiele lat, zanim wy zaczniecie latać do gwiazd… krótko mówiąc, nie szkodzi, że wiesz. Ponadto gdybyś chciał opowiedzieć ludziom o twoich przygodach, to obawiam się, że i tak nikt ci nie uwierzy… trochę przecież was znamy… przepraszam…
Nie przepraszaj — nasrożył się w duchu Jarek. Nie uwierzą… Pewnie, że nie uwierzą… „Zna nas trochę…” Proszę, jaki skromny!
— Niech pan się nie krępuje… — warknął. — Jak na razie to rzeczywiście nie my myszkujemy po waszych stronach, tylko wy przylatujecie do nas. Więc…
— Nie miej do mnie żalu — przerwał obcy — że to wszystko mówię… Mnie także obowiązują nasze przepisy… i prawa.
— No więc znaleźliście… Wegę… — podsunął Jarek, pragnąc jak najszybciej odejść od niebezpiecznego tematu. — Ale co to ma wspólnego z waszymi badaniami… z tym, że wysyłacie statki na Ziemię?… Bo przecież mówił pan…
— Tak, mówiłem — przerwał przybysz z Wegi. Opuściliśmy nasz macierzysty system planetarny i przenieśliśmy się wszyscy na nową… ty powiedziałbyś, na nową „Ziemię”… Żyjemy tam do dzisiaj i pożyjemy jeszcze kilka miliardów lat… jeśli nic się nie zmieni. Ale widzisz, chodzi o to, że nie wszystkie ekspedycje, z tych, które rozesłaliśmy na poszukiwania po całej Galaktyce, zdążyły wrócić przed naszą przeprowadzką. A raczej należałoby powiedzieć, że w ogóle nie wróciły. Bo jeśli nie udało im się to, zanim my opuściliśmy nasz pradawny rejon, to nie mogły wrócić także i potem… warunki, tam gdzie mieszkaliśmy, zmieniły się do tego stopnia, słońce paliło już tak, że życie stało się niemożliwe… i oni o tym wiedzieli. Znali sytuację… zresztą, byli wśród nich uczeni, badacze, mieli ze sobą komputery i wszystko, czym tylko dysponowali pozostający na planecie ludzie… którzy od nich przecież oczekiwali ocalenia. Nie wróciło aż sześć wypraw poszukiwawczych… trzydzieści osób. Trzydziestu pilotów i naukowców, rozmaitych specjalności. Przenieść całą cywilizację z jednego układu słonecznego do drugiego, to niesłychanie skomplikowana operacja… Trzeba było chociażby zadecydować, które z pamiątek przeszłości ocalić, jak przetransportować wybrane dzieła sztuki … z dorobkiem technicznym było łatwiej, bo po prostu przekazaliśmy go pamięci komputerów. No a ludzie… ich osobiste mienie… to musieliśmy zostawić. Ale nie można było zostawić wzorów najrozmaitszych wyrobów, zapasów żywności, nasion czy sadzonek roślin, do których byliśmy przyzwyczajeni na naszej planecie, zwierząt… zresztą mniejsza z tym. Krótko mówiąc, chociaż staraliśmy się zorganizować całą tę przeprowadzkę jak najlepiej, powstało, bo musiało powstać, zamieszanie, w którym nikt nie miał czasu zastanawiać się nad losem wysłanych w przestrzeń ekspedycji. Tak samo na nowym miejscu… przecież niemal wszystko musieliśmy zaczynać od początku. Budowę miast, sieci komunikacyjnej, szkół, uprawy rolnicze, hodowle… postęp naszej cywilizacji został przyhamowany na bardzo długo. Byliśmy jednak uratowani przed zagładą. Tak… No a potem, wiele, wiele lat później, kiedy odbudowaliśmy mniej więcej zwykłe życie naszej społeczności, przyszła kolej i na historię. Wtedy przypomnieliśmy sobie o tych spośród nas, którzy polecieli w przestrzeń, żeby ratować siebie i innych, i nigdy już do nas nie wrócili… Rozumiesz, Jarku? Coś przecież musiało się z nimi stać? W czasie lotu jedna, dwie załogi, mogły ulec jakiejś katastrofie… ale sześć? To przeczyło wszelkim rachunkom prawdopodobieństwa. No więc, zaczęliśmy ich szukać… To znaczy, oczywiście nie ich, ale śladów, jakie mogli zostawić. Znaleźliśmy cztery załogi… dwie z nich rzeczywiście zginęły, jedna straciła statek w zderzeniu z meteorytem, a druga dostała się w tak silne pola grawitacyjne jakiejś planety z atmosferą złożoną ze związków wybuchowych, że nie mogła się stamtąd wyrwać… pozostały tylko wyrzucone poza to pole i krążące do dziś po orbicie nad tą planetą strzępy ich kosmolotu… Dwie pozostałe załogi wylądowały szczęśliwie, jedna w Chmurze Strzelca… to jest niemal w centrum Galaktyki… ale nie znalazła w żadnym z tamtejszych układów paliwa dla rakiety i tam już pozostała. Zbudowali nawet osiedle… ale… no cóż, nie mieli przecież dzieci. Po prostu umarli. Ta załoga… przybysz z Wegi jakby zawahał się — wiesz, Jarku podjął po chwili — było ich trzech. Dowódca przeżył zaledwie cztery lata. Pochowali go w skale, na płaskowyżu, niedaleko wielkiego jeziora… a potem nad jego grobem zaczęli wznosić budowlę… wy nazwalibyście ją pewnie piramidą. Robili to jakby w nadziei, że któraś z kolejnych ekspedycji zwróci na nią uwagę. Powiedziałem „W nadziei”, ale tak naprawdę nie mogli na to liczyć. Prawdopodobieństwo… zresztą mniejsza o liczby. Wiedzieli, że tam już zostaną, ale tęsknili… i ta budowla była po prostu wyrazem ich tęsknoty. Nie skończyli jej, mieli za mało zasobów energetycznych.