Niektóre dolne ściany budowli ozdobili jednak rysunkami i płaskorzeźbami… żaden z nich nie był plastykiem, ale przypominały im rodzinne strony. Może zresztą chcieli zostawić po sobie pamiątkę dla tych, którzy kiedyś trafią na ten glob i będą się głowić, kim byli autorzy tej niedokończonej budowli i tych naiwnych obrazków. Jedna z płaskorzeźb przedstawiała wizerunek kobiety w czepcu ozdobionym kamieniami i metalem… to była matka najmłodszego członka załogi…
— Skąd pan wie? — wyrwało się chłopcu.
— Byłem tam — odparł krótko obcy. — Jestem przecież historykiem. A poza tym… — urwał i zastanawiał się chwilę. Wreszcie z głośnika dobiegło ciche westchnienie. — Tak się, widzisz, złożyło — podjął przyciszonym głosem — że ta kobieta i jej syn byli… no, krótko mówiąc, noszę to samo nazwisko co oni. Tam, daleko od naszego słońca, odnalazłem moich przodków. Ten mężczyzna pochował swojego starszego kolegę w ukończonych partiach piramidy, a sam… cóż, sam żył jeszcze dosyć długo. Wieczorami patrzył pewnie w niebo, w gwiazdy… tak. A kiedy poczuł, że zbliża się koniec, poszedł w to miejsce, pod płaskorzeźbę przedstawiającą jego matkę, tam usiadł, opierając się plecami o ścianę i tak już został. Tam go znalazłem… Miałem statek z pełnym wyposażeniem, instrumenty pomiarowe, analizatory, komputery. Odczytałem nazwisko kobiety wykute pod nieudolnym rysunkiem jej twarzy. Mimo to pozostawiłem szkielet jej syna tak, jak był. Pomyślałem sobie, że trudno o piękniejszy grobowiec. Zrobiłem tylko zdjęcia… na ich podstawie, po moim powrocie do układu Wegi, zbudowano pomnik starożytnych astronautów… którym nasza rasa zawdzięcza istnienie. Bo przecież gdyby nie te załogi wysyłane wówczas z takim pośpiechem i bez dostatecznego wyposażenia, nie odkrylibyśmy nowej ojczyzny i wszyscy zginęlibyśmy podczas katastrofy naszej dawnej macierzystej gwiazdy. Ten pomnik wygląda dokładnie tak, jakby z odległości setek lat światła przeniesiono fragment owej nieskończonej budowli, świadczącej o ludzkiej tęsknocie, głowę matki i wyschnięty szkielet… no, dosyć tego — głos obcego zmienił nagle ton, jakby mówiący postanowił wziąć się w garść i otrząsnąć z uczucia głębokiego wzruszenia, jakie nim owładnęło. — Więc to była trzecia odnaleziona załoga — rzekł twardo. — Członkowie czwartej wyprawy zatruli się… dzisiaj nie sposób już określić, czym. Ich statek, nieuszkodzony, stoi ciągłe jeszcze tam, gdzie wylądował, jakby za chwilę miał się wznieść w drogę powrotną… No dobrze, ale zostały jeszcze dwie. O nich nie wiemy nic. A uważamy, że naszym obowiązkiem jest poznać prawdę do końca. Że to należy się ich pamięci… A poza tym… — obcy znowu jakby się zawahał, ale zaraz zaczął mówić dalej — widzisz, istnieje teoretyczna możliwość, że odnaleźli gdzieś, na którymś z globów rasę istot podobnych do nas… i że, nie mogąc z jakichś powodów wrócić, założyli tam rodziny… krótko mówiąc, że w kosmosie do dziś żyją ich potomkowie… nasi potomkowie. Pomyśl, Jarku… Przecież to chodzi o nas samych. Oczywiście, że to jest bardzo a bardzo nikła możliwość, jeżeli jednak mimo wszystko istnieje?… Czy można się dziwić, że krążymy po Galaktyce i badamy planety, gdzie kwitnie życie organiczne, a już szczególnie te, na których mieszkają istoty… to znaczy ludzie… no, podobni do nas?…
— Myślicie?… — zaczął chłopiec i zaraz urwał. Czuł zamęt w głowie, jak wtedy kiedy za chwilę miał stracić przytomność. Co on chce przez to powiedzieć? Czy ludzie?… Czy my i oni?…
— Nie myślimy — odpowiedział prędko obcy. Nic na razie nie wiemy. Tylko szukamy… a mówię to wszystko dlatego, żebyś nie sądził, że mamy wobec was jakieś zamiary… że chcemy wykorzystać Ziemię i was… Rozumiesz teraz?
Jarek nie odpowiedział. Szum w jego głowie ucichł wprawdzie odrobinę, ale w dalszym ciągu nie mógł pozbierać myśli. Ileż jest pod tymi gwiazdami spraw, 0 których człowiek nie ma bladego pojęcia! Ileż myśli 1 uczuć krzyżuje się na tych drogach, które przemierza wzrok człowieka, kiedy stanie się wieczorem poza światłem latarni i zadrze głowę do góry! A wszystko to zaczyna się i kończy na jakiejś jednej planecie, w kręgu spraw, którymi żyje jedno społeczeństwo… gromada istot zaludniających jeden z miliardów globów! Dla nas, to jest Ziemia… Dla tego tam, niewidzialnego, planety Wegi. Ale i tu, i tam wszystko zależy od tego, jak mieszkańcy jednego globu rozwiązują swoje wewnętrzne sprawy. Okazuje się przy tym, że te sprawy wcale nie są tylko wewnętrzne… „Gdyby wszyscy ludzie byli dobrzy…” — powiedziała Sola. I miała rację. Tutaj trzeba szukać drogi… jeśli ta droga ma być możliwie bezbolesna i zaprowadzić tam, dokąd naprawdę chciałoby się dojść… A… czy obcy przypadkiem nie zmyślał? Niby po jakie licho miałby to robić? — odpowiedział sam sobie Jarek. Cóż może mu zależeć…