Z pierwszego szeregu zabudowań występowała wysunięta przed inne, bardzo cienka, ale za to niewspółmiernie wysoka baszta. Jej otwarte drzwi widniały kilka metrów nad poziomem łąki, tam gdzie słup podtrzymujący budowlę był już odrobinę grubszy. Wiodły ku tym drzwiom rozszerzające się z wysokością stopnie.
W momencie kiedy Jarek doszedł do pierwszego z nich, kątem oka pochwycił pojedynczy budynek w dość znacznej odległości za miastem. Po prostu widział już teraz łąkę po jego przeciwnej stronie i tam właśnie stało coś bardzo dziwnego, jakaś wysoka, ale równocześnie przysadzista, ciężka piramida, której bryła spoczywała całą szeroką podstawą na powierzchni gruntu, zamiast, jak wszystko tutaj, bujać w obłokach na niewyobrażalnie cienkich nóżkach. Zauważył jeszcze osobliwe, prowadzące z dołu aż na najwyższy taras tej budowli, proste, strome stopnie i niczego więcej nie mógł już spostrzec, ponieważ w tym właśnie momencie wszedł w cień padający z baszty.
Wstąpił na schody i chwilę później przekroczył próg niskiego wejścia, które, jak się okazało, prowadziło prosto do kabinki windy, niemal równie małej jak w jajowatym pojeździe. Skoro tylko znalazł się za drzwiami, te zamknęły się za nim same.
Znowu dokądś jadę — przemknęło chłopcu przez myśl. Ale była to myśl ulotna i krótka, pozostawiająca po sobie zaledwie mgliste wspomnienie, że tak jakby się coś przed chwilą pomyślało. Poza tym stale prześladowała go równie niejasna świadomość celu, do którego zmierza, czy może raczej do którego zmierza ten ktoś, kto wlazł w niego i samowolnie posługuje się jego nogami.
Droga w górę nie trwała dłużej niż minutę. Kiedy drzwi windy stanęły ponownie otworem, chłopiec musiał zmrużyć oczy, tak silny był tutaj blask białoniebieskiego słońca. Spojrzał na niebo i natychmiast odwrócił głowę. Pod powiekami po raz któryś z rzędu, odkąd opuścił Ziemię, zatańczyły mu gwiazdy pomieszane z ciemnymi płatkami. Słońce dosłownie buchało światłem. Było ciepło, cieplej niż normalnie bywa latem tam, gdzie Jarek się urodził, ale nie upał był wrażeniem, które odbierało się tutaj przede wszystkim, a właśnie światło, potoki światła, uderzające niemal o skórę, obmacujące człowieka jak lekarz albo jak dziesięciu lekarzy naraz. Minęło ładnych kilka minut, zanim wzrok chłopca jako tako przyzwyczaił się do otoczenia.
Zobaczył, że stoi na niewielkim, okrągłym tarasie, otoczonym przeźroczystą balustradą. Przed nim, w odległości jakichś pięćdziesięciu metrów, wznosiła się gładka jak szkło ściana najbliższej wysokiej budowli. Jarek pobiegł wzrokiem do jej szczytu. Był daleko. Oplatały go chodniki podobne stąd do kolorowych serpentyn, jakie rzuca się na głowy tańczących par w czasie karnawałowego balu. Ściana była pozbawiona okien 1 wszelkich innych otworów, tu i ówdzie widniały na niej tylko niewielkie groszkowate wypukłości, równie ślepe jak otaczający je mur. Za tą budowlą wznosiła się następna. O ile jednak pierwsza przypominała baśniową szklaną górę, o tyle ta druga z kształtów podobna była raczej do korkociągu. Jeśli, naturalnie, ktoś potrafi sobie wyobrazić korkociąg długości… no, powiedzmy, trzystu metrów i w dodatku wbity sztorcem w ziemię. Dalsze budynki także różniły się pomiędzy sobą wysokością, smukłością, a przede wszystkim kształtami. I wszystkie były oplecione pajęczyną chodników i ulic, których ażurowe przęsła błyszczały w tutejszym słońcu tak właśnie, jak błyszczy pajęczyna, kiedy w pogodny ranek utrzymują się jeszcze na niej kropelki rosy, Gdzieniegdzie te niteczki, czy też tasiemki, oddzielały się od swojej budowli i biegły do sąsiednich, gdzie wpadały od razu w taki sam kolorowy, nieruchomy wir, wiodący w dół lub ku górze.
Te drogi żyły. Poruszały się na nich figurki ludzi, całe grupy, a także pojedynczy przechodnie. Ci ostatni, samotni, przesuwali się nieco wolniej, jakby z braku czegoś lepszego do roboty wyszli na spacer i nigdzie im się nie śpieszyło. Od czasu do czasu którąś z szerszych od innych tasiemek przemknął jakiś poświęcający w słońcu, okrągławy kształt i Jarek wiedział, właśnie wiedział, a nie domyślał się tylko, że to są tutejsze pojazdy. W ogóle ten ruch uliczny, to miasto położone gdzieś wśród gwiazd, na nieznanej, niewidocznej z Ziemi planecie, słowem coś, co powinno samym swoim widokiem zapierać chłopcu dech w piersiach, on przyjmował jako rzecz oczywistą i dobrze sobie znaną. A może to znowu nie on, tylko ten obcy, który wkradł się w jego myśli? … Tak, myśli. W końcu nogi, nawet najbardziej nieposłuszne, nie mogą same wiedzieć, że chcą iść, a nie stać, i dokąd mianowicie powinny ponieść swego, pozbawionego nagle przyrodzonych praw, posiadacza.
Jarek odwrócił głowę i spojrzał przed siebie, tam gdzie nie było już wysokich konstrukcji miasta.
Jak okiem sięgnąć, po kres horyzontu ciągnęła się łąka. Tylko bezpośrednio pod nim, patrząc z tej wysokości można było powiedzieć: „pode mną”, a nie: „na wprost mnie” — widniała teraz w całej okazałości owa dziwna, przysadzista budowla, tak niepodobna do powietrznej zabudowy dzielnic centralnych. Leżała nie dalej niż pięćset metrów od miasta, ale sprawiała wrażenie kompletnie opuszczonej. Ani na jej górnym tarasie, ani też nigdzie wokół niej, nie sposób było wypatrzyć choćby śladu ruchu. Tam widać ludzie nie docierali. Zresztą nie wyglądało na to, aby owa budowla miała komukolwiek służyć za mieszkanie. Była… jakby to powiedzieć… jakaś stara, jakby przeniesiona z innej bardzo odległej epoki.
Chłopiec podszedł bliżej balustrady i ostrożnie oparł na niej dłonie. Była mocna. Zresztą wiedział, że jest taka właśnie, jeszcze zanim jej dotknął. Dlaczego w takim razie musiał się przekonać? Trudno powiedzieć. W dalszym ciągu myślało w nim i czuło jak gdyby dwóch ludzi, przybysz z gwiazd, dla którego wszystko tutaj było obce i nadzwyczajne, oraz zżyty z tym miastem i jego otoczeniem gospodarz. Tak, gospodarz. No bo jak inaczej nazwać człowieka, który ma tutaj swoje własne sprawy i sprawy wspólne z tymi figurkami tam na drogach, który cieszy się, że tak pięknie świeci jego ostre, białoniebieskie słońce, i wie, że przyszedł dzisiaj na tę widokową wieżę, aby spotkać się z kimś takim jak on sam, należącym do tego samego miasta i tego samego krajobrazu… a w dodatku kimś bardzo sobie bliskim…
Oparł się o balustradę i utkwił wzrok w opuszczonej przez ludzi dziwacznej piramidzie, jakby specjalnie wyrzuconej poza miasto. Była bardzo duża. Jej najniższy poziom stanowiła wysoka, kwadratowa płyta, ułożona z wielkich, ociosanych kamieni. Na tym kwadracie wznosił się drugi, nieco tylko mniejszy. A na nim jeszcze jeden. Tak więc stopnie tej budowli wznosiły się wprawdzie znacznie wyżej niż u „zwykłych” piramid, jakie można obejrzeć na każdej prawie fotografii z Egiptu, ale było ich za to zaledwie trzy. Natomiast na najwyższym z kwadratów wznosił się wysoki prostopadłościan, jakby jakiś obelisk, ale nie dość wysoki i zbyt gruby, żeby naprawdę mógł być obeliskiem. Najdziwniejsze jednak w tej budowli były szerokie, strome schody, prowadzące od samej ziemi, w linii prostej, aż do stóp owego niby obelisku. W miejscu gdzie schody się kończyły, widać było szerokie wejście, obramowane dwiema jakby strażnicami, z których każda miała po dwa proste, podłużne okna.
W tym momencie Jarka ponownie ogarnęło silne wrażenie, że tę budowlę, właśnie taką dziwaczną, jaką była, powinien skądś znać. Że oglądał ją, lub coś bardzo do niej podobnego, w jakiejś sytuacji, która z całą pewnością nie mogła mieć nic wspólnego z jego nagłą podróżą poza Ziemię. Ciekawe. To by znaczyło, że to nie ten drugi „ktoś”, kto tak samo jak on posługuje się jego myślami i nogami, widział już przedtem, pamięta i zna tę budowlę, tylko właśnie on sam. Jak to było?… Kiedy?… Zaraz… nie, nic z tego. Nie uda mu się teraz skupić myśli na tyle, żeby sobie przypomnieć, kto i kiedy pokazywał mu coś podobnego… chociaż tak niewiele brakuje… jakby już, już miał znowu ujrzeć tę scenę, ze wszystkimi szczegółami…