Płomienie podsycone świeżym ładunkiem chrustu strzeliły wyżej. Na twarzach dziewcząt siedzących na ławeczkach, po przeciwnej stronie ogniska, zatańczyła czerwona łuna. Rozległ się trzask jakby pękającej petardy i w powietrzu zawirowały iskry. Głowy chłopców poruszyły się jak na komendę. Ktoś coś powiedział. Zabrzmiał krótki, przyciszony śmiech, po którym nastąpiło gromkie, chóralne „aaaa…”
Do zapachu palącego się drewna i skwierczącej na ogniu kiełbasy przyłączył się nowy. Jarek pociągnął nosem i skrzywił się odruchowo. Kakao. Gwóźdź wieczoru. Zalatująca jałowcowym dymem kiełbasa aż się prosiła o kubek gorącej, gorzkiej herbaty. Ale dziewczęta będą wniebowzięte. Niech im wyjdzie na zdrowie. W końcu wszystko to i tak głównie dla nich. Chłopcy wiedzą czego chcą. Każdy z nich wiąże swoje własne, niezbyt jasno określone nadzieje z miłym wrażeniem, jakie pozostawi po sobie w pamięci druhen dzisiejszy wieczór. Nawet Olik ma tutaj swoje sprawy do załatwienia. Nie darmo usiadł na trawie tak blisko tej ich czarnej drużynowej, że aż, niby przypadkiem, dotyka ramieniem jej prawego kolana. Ba, szarża z szarżą. Niech im wyjdzie na zdrowie — powtórzył w duchu.
Jak widać, Jarek nie należał do mściwych. Żałował tylko jednego. Że ci tam, no, ci… obcy, nie pomylili się, jeśli tak można powiedzieć, w przeciwną stronę. Że nie odesłali go dzień wcześniej zamiast o ten dzień później. Dwadzieścia cztery godziny przetrząsania puszczy, dobrze dały się Olikowi we znaki. Co by jednak było, gdyby zamiast nie mieć żadnego Jarka Kolińskiego, miał ich w tym samym czasie aż dwóch naraz? Pomyślcie. Wypadek, choćby najbardziej tragiczny, uczestnika obozu to wprawdzie katastrofa, ale katastrofa mieszcząca się w ogólnie przyjętych prawach przyrody. Wypadki chodzą po ludziach. Natomiast sytuacja całkowicie przeciwna? Nie, to stanowczo więcej, niż może strawić normalny drużynowy na normalnym wodniackim obozie.
A przecież nie brakowało wiele… skoro i tak się już pomylili. Szkoda… Szkoda, nawet gdyby Jarek sam miał dostać od tego fiksum dyrdum. Bo przecież w takiej odwrotnej sytuacji tylko jeden z Jarków wiedziałby o co chodzi. Dla drugiego fakt nagłego pojawienia się jego sobowtóra oznaczałby zdarzenie z pogranicza koszmarnego snu i nie mniej koszmarnej, ponurej bajki. I wcale niewykluczone, że w karetce podążającej z obozu do najbliższego szpitala obok Olika znalazłoby się miejsce dla tego właśnie drugiego Jarka, który sam zapewne doszedłby do wniosku, że nieodwracalnie zwariował.
Musiał się uśmiechnąć. Wizja była zbyt makabryczna i kusząca zarazem. Pomyśleć tylko…
W mroku pomiędzy namiotami wszczął się jakiś ruch. Głośnemu okrzykowi wartownika, który skwapliwie wykorzystał okazję, aby dać znać światu o swej zapoznanej chwilowo osobie, odpowiedział ostry bas, niespodziewanie przechodzący w radosne pianie, zakończone fatalnym, piskliwym dyszkantem. Dziewczęta zachichotały, jakby je ktoś nagle posypał specjalnym proszkiem.
Głupie — pomyślał z pogardą Jarek. — One będą piać do końca życia…
W blasku ogniska ukazała się drobna sylwetka chłopca w białej koszuli z podwiniętymi rękawami.
Postąpił jeszcze krok w stronę ognia i zatrzymał się niepewnie.
— Co tam, Pawełku? — rzucił Olik, nie ruszając się ze swego miejsca przy pięknej drużynowej.
Teraz dopiero Jarek poznał chłopca, którego przyprowadził wartownik. Był to młodszy synek nadleśniczego, o którym Jarek wiedział, że owej pamiętnej nocy z największym trudem pozwolił ojcu zapędzić się do domu.
— Nic… — wykrztusił rezolutnie Pawełek, odczekawszy stosowną chwilę.
Olik zaśmiał się.
— To niewiele — stwierdził. — A gdzie tata?
Chłopiec ożywił się.
— Piotrek najadł się zielonych jabłek — poinformował — i ma gorączkę. Tata kazał powiedzieć, że nie może przyjść. Pan Kosek mówi, że Piotrka trzeba będzie zawieźć do szpitala. Jabłka były chyba czymś spryskane… — zakończył z tryumfem.
Wspomniany Piotrek był starszym bratem Pawełka. Pan Kosek miejscowym felczerem. Drzewka mogły być spryskane, bo ponoć w tym roku okolicę nawiedziły jakieś szczególnie zajadłe szkodniki. Wszystko się zgadzało. Poza drobiazgiem. Tym mianowicie, że nadleśniczy był przewidziany jako główna atrakcja wieczoru. Olik kilkakrotnie upewniał się, czy aby na pewno przyjdzie.
Ludzie pracujący w lesie niemal wszyscy potrafią o nim i o zwierzętach mówić tak, że mieszczuchom zapiera dech w piersiach. Nadleśniczy z Głuska był wśród nich perłą pierwszej wielkości. A teraz krewa. Kilka zielonych jabłek i po wszystkim. Idiotyczna historia. Gdyby można przewidzieć przyszłość, Ołik zapewne tego dnia zaraz rano własnoręcznie nałożyłby Piotrkowi kaganiec.
— Stało się coś? — zagadnęła przytomnie czarnowłosa Marylka.
Drużynowy nie odpowiedział od razu. Dłuższą chwilę poruszał bezgłośnie wargami, jakby rzucał urok na wszystkie pobliskie sady. Wreszcie westchnął, pozbierał się z trudem i wstał.
— Nic takiego — rzucił tonem, który jemu samemu wydał się jakby nazbyt beztroski. — Prosiłem nadleśniczego, żeby przyszedł nam coś opowiedzieć — dodał machając ręką. — Okazuje się jednak, że syn mu zachorował. To nic, poradzimy sobie bez niego…
— Brat tego chłopca? — zainteresowała się drużynowa, darząc Pawełka wzrokiem pełnym współczucia.
— Brat, proszę pani — potwierdził skwapliwie zwiastun czarnej nowiny. — Nażarł się jabłek… w głosie chłopca brzmiała radość granicząca z rozkoszą. — On tak zawsze — dodał basem, po czym uzupełnił wibrującym falsetem: — … co zobaczy, to pcha do gęby…
Drużynowa przełknęła głośno ślinę. Walczyła z sobą przez chwilę, w końcu jednak szlachetniejsza część jej natury wzięła górę.
— Chodź tu bliżej — powiedziała czule. — Chyba możecie zaprosić go na ognisko?… — przemknęła po Oliku mdlejącym spojrzeniem.
Druh komendant podskoczył.
— Ależ oczywiście! — wykrzyknął, jakby spełniały się właśnie jego najskrytsze marzenia. — Hej, tam! rzucił, kierując twarz w stronę tonącej w mroku kuchni. — Macie jeszcze kawałek kiełbasy?! Dawajcie tutaj! I przynieście chłopcu jakiś koc…
Nie upłynęła minuta, jak w dłoni Pawełka znalazła się długa witka z nadzianą na końcu podwójną porcją kiełbasy. Ktoś przyniósł z namiotu koc, który Olik osobiście zarzucił chłopcu na ramiona.
— Fajny… — ocenił Pawełek, macając brzeg koca palcami, ociekającymi roztopionym tłuszczem.
— Widzicie — ucieszyła się drużynowa.
I nastała cisza. Bo łatwo powiedzieć „damy sobie radę”, znacznie trudniej jednak spełnić podobną zapowiedź w taki sposób, żeby nie utracić opinii człowieka, który wie, co obiecuje. Kiełbasa została zjedzona, kakao wypite, stos chrustu opodal paleniska starczy nie na jedną ale na trzy noce, ciepło jak w dzień, księżyc świeci coraz jaśniej i wszystko byłoby w największym porządku, gdyby tylko wiedzieć, co dalej. Naturalnie, można pośpiewać. Jedną piosenkę, dwie, niechby trzy, a potem? Śpiewanie w nieskończoność, to dobre dla zuchów. Węże wodne mają dla gości coś lepszego.
Ba, a jeśli właśnie nie mają? Czysta rozpacz.
Milczenie przeciągało się. Raz i drugi wśród dziewcząt odezwały się przytłumione, urwane śmieszki. Któryś z chłopców rzucił na ognisko potężną porcję chrustu. Pociemniało, zadymiło, następnie strzeliło iskrami jak na pokazie ogni sztucznych. Buchnął wysoki płomień, barwiąc na czerwono wodę w jeziorze aż po sąsiedni cypel. Ale i tak z każdą minutą i Węże i ich goście utwierdzali się w przekonaniu, że nie ma na co czekać.