No dobrze. Jak długo go jednak nie pokręci, trzeba sobie poradzić samemu. Jarek westchnął żałośnie, po czym ruszył, wysoko unosząc stopy i starając się, aby jak najmniej kropli rosy wpadło mu za odstające cholewki butów. Dotarł do naciągu, przykucnął i zabrał się do zakleszczonej przy śledziu pętli.
Wtedy przy samym brzegu jeziora zbudził się jakiś ptak. Chłopiec odwrócił głowę, żeby popatrzeć, i już nie wrócił do nasiąkłej rosą linki. Wojtek spokojnie dochrapał noc do rana.
Na wodzie unosiła się lekka warstwa błękitnawej mgły. Tu i ówdzie otwierały się w niej jak gdyby okna, przez które było widać powierzchnię jeziora, gładką i lśniącą jak polerowana stal.
Wyprostował się i odetchnął głęboko. Powietrze pachniało czystością. Błękit nieba spopielał, ale księżyc tkwił jeszcze wysoko, w całej okazałości, podobny do wielkiego, miedzianego garnka. Były i gwiazdy, nieco przybladłe, jakby odpływały w jeszcze dalsze rejony wszechświata.
Niżej, na zachodnim brzegu jeziora, wysokie sosny wystawiały już głowy do wschodzącego słońca. Różowawe języki światła ześlizgiwały się wciąż niżej po ich prostych, pozbawionych gałęzi pniach. Ptak przy brzegu umilkł, ale z lasu zaczęły dobiegać pojedyncze głosy jego zaspanych pobratymców.
Jarek ponownie zaczerpnął w płuca powietrza. Odechciało mu się spać. Przeszło mu przez myśl, że warto zobaczyć czy w tym młodniaku koło poręby nie wyrosły przez noc jakieś podgrzybki. Myśl wydała mu się niezła. Wrócił do namiotu, ubrał się, wsadził do kieszeni paczkę herbatników i był gotów. Na odchodnym uścisnął Wojtka za wielki palec u nogi. Myślicie, że się obudził? Akurat. Chrapnął tylko głośniej, jak ruszająca ze stacji lokomotywa.
Szedł nie śpiesząc się, zadowolony, że ranek jest taki piękny i że do apelu pozostało mu przeszło cztery godziny. W pewnym momencie uśmiechnął się do siebie. Pomyślał że właściwie powinien być Wojtkowi wdzięczny za to chrapanie. Tylko ono mogło sprawić, że o tej bądź co bądź niezwykłej porze porzucił ciepły śpiwór i znalazł się w sercu Puszczy Drawskiej. A warto było. Świat jest taki świeży, pachnący, cichy…
Minął trzy czy cztery przecinki, odchodzące od jeziora, w końcu przegapił tę właściwą i musiał się cofać. Ale kiedy wreszcie skręcił z piaszczystej, wyjeżdżonej ścieżki, miał pewność, że jest na dobrej drodze. Pamiętał wielkie, ogrodzone dylami mrowisko po prawej stronie i charakterystyczny układ zbiegających się w pewnym miejscu dawnych rowów strzeleckich. Wiedział, że mniej więcej pół kilometra dalej wyjdzie na wzniesienie, gdzie przecinka rozszerza się tworząc małą polanę i gdzie wystające z ziemi dachy trzech bunkrów tworzą jakby fundament jakiejś nigdy nie zbudowanej, ogromnej, trójkątnej wieży. Dalej droga wiodła przez wilgotną, porosłą paprociami i mchem kotlinkę, wznosiła się i wpadała między stare, rzadko stojące drzewa, z których niemal każde było nacechowane płytkimi nacięciami w kształcie choinki. Z tych nacięć spływała gęsta jak wosk żywica, gromadząc się w przytwierdzonych do pni blaszanych kubkach. Zawartość kubków przelewano następnie do dużych beczek, w których pachnący towar wędrował w świat, do fabryk i przetwórni chemicznych. Przez te właśnie drzewa przeświecała już poręba, gdzie tego lata urzędowali drwale, gdzie powietrze rozdzierał jazgot pił mechanicznych i gdzie raz za razem jęczała ziemia, pod ciosami walących się dwustuletnich sosen.
O tej porze dnia, a raczej ni to dnia, ni nocy, na porąbie panowała jednak taka sama cisza jak w najbardziej niedostępnych zakątkach puszczy. Ale nawet gdyby tam wówczas pracowali ludzie, nie udałoby się Jarkowi do nich zbliżyć. Nie dotarł nawet do owej wilgotnej kotlinki. Znalazł się za to zupełnie gdzie indziej i o tyle dalej, o ile dłużej trzeba iść z równika do bieguna, niż z pokoju do kuchni. A nawetI znacznie dalej.
Ale nie uprzedzajmy faktów.
Dochodził właśnie do tej polanki na szczycie wzniesienia, gdzie stały zagrzebane w ziemi owe trzy bunkry, kiedy nagle nad jego głową coś błysnęło. Zatrzymał się i spojrzał w górę. Nie zobaczył nic. Ciemne od spodu korony drzew, a pomiędzy nimi już jasne od słońca błękitne niebo. Kiedy tak stał, zadzierając głowę jak kot do siedzącego na drzewie wróbla, gdzieś przed nim rozległ się wyraźny metaliczny szczęk. Tak jakby dwa wagony niezbyt mocno stuknęły się zderzakami. Opuścił głowę i osłupiał.
Nie wiem, czy słowo „osłupiał” zabrzmi tutaj jak należy. Jeśli możecie sobie wyobrazić, co czułby poważny człowiek, na przykład pan Kowalik od geografii, do którego by w parku, na alejce, podjechał nagle na wrotkach prezydent Stanów Zjednoczonych z długim rybim ogonem i powiedział ochrypłym głosem: „… daj dychę…” — to będzie mniej więcej to. Zresztą, co tam. Za często używamy rozmaitych słów, przy byle okazji, żeby umieć się wygadać, kiedy nadejdzie naprawdę wielka chwila. Niech więc będzie, że osłupiał.
Jakieś pięćdziesiąt, sześćdziesiąt metrów przed nim, w samym środku polany, wyrósł czwarty bunkier. Tak jak tamte, miał biało szare ściany, pozbawione okien i w ogóle jakichkolwiek otworów. Tyle, że jego powierzchnia lśniła jak szkło. A poza tym Jarek nie widział w życiu bunkra, który by miał kształt lekko spłaszczonego jaja o obwodzie co najmniej stu metrów w najszerszym miejscu. Mało tego. Wodząc nieprzytomnym wzrokiem po tajemniczej budowli chłopiec odkrył nagle, że pomiędzy jej najniższym punktem a powierzchnią gruntu widnieje całkiem wyraźny prześwit. Czyli że całe to monstrualne jajo unosi się nad ziemią, zawieszone nieruchomo w powietrzu.
Skądś z lasu, z niezbyt wielkiej odległości ponownie dobiegł stłumiony, dźwięczny odgłos trąconego metalu. Jarek drgnął i odruchowo rozejrzał się wokół siebie, szukając jakiegoś świerczka czy kępy krzaków, które mogłyby mu użyczyć schronienia. Ale niczego takiego w pobliżu nie było. W końcu, cofając się krok po kroku, przywarł plecami do szorstkiego pnia starej sosny i znieruchomiał.
Cisza. Las dookoła zamarł. Z gęstwiny drzew nie dobiegał najcichszy bodaj szmerek. Nawet ptaki umilkły, jakby czymś spłoszone.
Minuta. Dwie. Trzy…
Chłopiec z ulgą wypuścił z płuc powietrze. Teraz dopiero spostrzegł, że od dobrej chwili wstrzymywał oddech. Powoli odwrócił głowę i ponownie spojrzał przed siebie.
Przecinka była pusta. Szeroki pas ostrego, jasnego błękitu pomiędzy ciemnym szpalerem drzew. Ani śladu osobliwej budowli, czy latającego jaja, czymkolwiek ono było.
Ciekawe, co Wy zrobilibyście na miejscu Jarka? Znam takich, którzy co prędzej wzięliby nogi za pas i mogę się założyć, że nikt nie miałby im tego za złe. Ale znam i innych.
Gwoli sprawiedliwości trzeba stwierdzić, że pierwszym odruchem chłopca, było oddalić się tą samą drogą, którą przyszedł. Już go widzę jak stąpa dostojnie, nie śpiesząc się, z miną, jakby nigdy nic. Kto wie, może oddaliwszy się już nieco od feralnego miejsca, zagwizdałby sobie jakąś dziarską melodyjkę?
Ale Jarek nie poszedł za tym odruchem. Trudno przewidzieć czy postąpiłby tak samo, gdyby to coś stało tam nadal na szczycie wzniesienia, czy raczej nad szczytem, zagradzając sobą dalszą drogę. Teraz, wobec otwierającej się przed nim perspektywy szerokiego korytarza prowadzącego w czysty błękit, wobec milczenia lasu, obraz sprzed kilku minut i związane z nim obawy wydały mu się równie nierzeczywiste jak wspomnienie jakiegoś snu, który nawiedził go we wczesnym dzieciństwie. Ale przecież zakładając nawet, że uległ złudzeniu, musiało zajść coś, co to złudzenie spowodowało. Jakaś gra promieni słonecznych, mgła, czy coś w tym rodzaju. Ciekawe byłoby popatrzeć, jak to wygląda z góry. Może jakiś fantazyjny obłoczek jest tam jeszcze, tylko ukrył się za wierzchołkiem wzgórza?