A jeśli to nie żadna mgła czy harce promieni słonecznych, myszkujących w koronach drzew? Jarek oczywiście słyszał i czytał o latających talerzach. Nie raz i nie dwa rozmawiał o nich z ojcem. Oglądał rysunki, a nawet tajemnicze fotografie, które zachwycały pewnych wielkich uczonych, po to, aby inni wielcy uczeni mieli się z kogo pośmiać. Tata Jarka miał wyrobione zdanie na ten temat. To znaczy nie miał żadnego. „Byłoby niedorzecznością” — powiedział kiedyś gdyby spośród miliardów planet tylko naszą Ziemię miały deptać istoty podobne do Ciebie i do mnie. A jeśli tak, to prędzej czy później spotkamy takich, w całym tego słowa znaczeniu, cudzoziemców. Może my polecimy do nich, a może oni najpierw przylecą do nas. Jeśli już nie przylecieli i nie podglądają nas teraz z tych swoich latających talerzy, które również dobrze mogą być zupełnie naturalnym zjawiskiem, jak na przykład zorza polarna, czy błyskawice. Pożyjemy, zobaczymy, jak mówią Rosjanie. Gdyby to naprawdę mieli być oni, to przecież z lego ich latania nad na mi coś w końcu musi wyniknąć. Albo machną ręką lub jakąś macką, która im ją zastępuje, i polecą gdzie pieprz rośnie, albo wylezą wreszcie ze swoich spodków, żeby nam powiedzieć «dzień dobry»”.
Tu ojciec Jarka zasępił się i dodał:
— W każdym razie, będąc na twoim miejscu, nie liczyłbym na to, że wylądują właśnie jutro, akurat na podwórku waszej szkoły i do tego dokładnie w czasie klasówki z fizyki. Dlatego zajmij się teraz sprawami naszego świata i znikaj w swoim pokoju…”
Mniejsza o to zakończenie, równie banalne jak niestety typowe dla większości rozmów z rodzicami. Dość, że Jarek po kilkudziesięciu godzinach spędzonych razem z ojcem nad czasopismami popularno — naukowymi, a także po kilku wizytach w obserwatorium astronomicznym, jeśli nie wiedział o latających talerzach więcej, niż zwykli śmiertelnicy, to w każdym razie oswoił się z ich ewentualnym istnieniem. Traktował je też po prostu, jako zagadkę naukową, niechby nawet szczególnie pasjonującą, ale nie jak twory pokrewne upiorom czy innym strzygom, zaludniającym świat opowieści kamerdynerów w starych, angielskich zamczyskach.
Krótko mówiąc, Jarek, zamiast wycofać się na z góry upatrzoną pozycję, postał jeszcze kilkadziesiąt sekund, po czym wyprostował się, wyprężył klatkę piersiową i ruszył przed siebie.
Błysnęło. Najwyraźniej w świecie, na szczycie, nie dalej już niż o czterdzieści kroków, zapłonęło ostre, kłujące wzrok światło. Mignęło, pozostawiając wirujące pod powiekami płatki i zgasło.
Chłopiec stanął jak wryty. W dalszym ciągu przecinka i otaczający ją las pogrążone były w martwej ciszy. Gałęziami drzew nie poruszał najlżejszy podmuch wiatru. Ptaki milczały nadal.
Rozejrzał się. Jego wzrok natrafił na porzucony przez kogoś tuż przy ścieżce pieniek młodego świerczka. Jego grubszy koniec, ogołocony z kory, aż prosił się o uchwyt mocnej, męskiej dłoni. Jarek, nie zastanawiając się, po co to robi, postąpił do przodu i podniósł kij. Od razu poczuł się nieco pewniej.
W momencie jednak kiedy już uzbrojony prostował się i unosił nogę, żeby ruszyć dalej, oślepił go nowy błysk, ostry jak światło reflektora. Nie ulegało najmniejszej wątpliwości, że źródło tego światła znajdowało się niemal tuż przed nim, na placyku pomiędzy trzema bunkrami. Jakby siedziało tam jakieś dziecko i bawiło się dużym lustrem, puszczając przybyszowi w oczy słoneczne „zajączki”. Tylko że droga przed Jarkiem, polana na szczycie wzniesienia, ciemne dachy bunkrów, wszystko to było widoczne jak na dłoni. I nie było tam śladu żadnego dziecka ani w ogóle nikogo.
Tym razem nie zatrzymał się. Przeciwnie, przyśpieszył. Przeszło mu przez myśl, że choćby to wyglądało nic wiem jak nieprawdopodobnie, tam przed nim rzeczywiście wylądował jakiś latający pojazd, którego załogę do tego stopnia przestraszył widok zbliżającego się Ziemianina, że uciekła pośpiesznie, zapominając o zainstalowanym przez siebie urządzeniu sygnalizacyjnym.
Wydłużył krok. Biegł już niemal, w jakimś gorączkowym zapamiętaniu, pomimo że w oczy kłuły go powtarzające się teraz raz za razem piekielne błyski. Ich światło zmieniło barwę, z żółtawych stały się najpierw różowawe, a potem, raptownie, jaskrawo pomarańczowe. Jarek zacisnął powieki i biegł dalej na oślep, prując przed sobą powietrze trzymanym na sztorc kijem. Wtedy usłyszał narastające, niskie buczenie, jakby tuż przy uchu odezwały mu się najgrubsze piszczałki organów. Ich dźwięk zaczął się wznosić. Równocześnie odezwały się w nim zagłuszone, zmieszane głosy ludzi. Jarkowi wydało się, że rozpoznaje przeciągłe wołanie, jakim Olik kończył zazwyczaj wydawane przez siebie komendy. To utwierdziło go w mniemaniu, że ulega złudzeniom. Przecież nie ma tutaj żadnego Olika. A jeśli go nie ma, to pomarańczowe błyski także powstają jedynie w jego własnej wyobraźni.
Buczenie zmieniło się w jazgotliwe wycie i uciekło w najwyższe rejestry gamy. „Stój!” — przebił przez nie czyjś rozpaczliwy okrzyk. I tym razem brzmiało w nim coś znajomego. Jakby Olik, ale i ojciec i ktoś jeszcze…
Otworzył oczy, nie zwalniając ani na moment. Był już na górze. Płaski, porosły mchem dach pierwszego bunkra pozostał kilka metrów z tyłu. Dosłownie dziesięć kroków dzieliło go od środka polany, to znaczy od miejsca, gdzie przed chwilą ujrzał to jakieś unoszące się nad ziemią olbrzymie jajo.
Wtedy nagle spostrzegł, że koniec jego kija, który ciągle trzymał przed sobą, jak przygotowaną do pchnięcia szpadę, rozjarzył się przeraźliwie jasnym płomieniem. Równocześnie sam kij stawał się krótszy i krótszy, jakby pogrążał się w jakiejś niewidocznej zasłonie. Chłopiec odruchowo rzucił się do tyłu. Ale jeszcze nigdy nikomu nie udało się zatrzymać w miejscu, a co dopiero, kiedy ten ktoś biegnie z takim zapamiętaniem jak wtedy Jarek. Przyhamował, owszem, cóż z tego jednak, skoro jego dłoń, zaciśnięta na kiju zdążyła dotrzeć do miejsca, gdzie ten znikał z pola widzenia.
Chłopcem wstrząsnęło potężne uderzenie, potem drugie, zawirowało mu przed oczami, ziemia uciekła spod nóg i stracił przytomność, zanim jeszcze jego głowa zetknęła się z powierzchnią gruntu.
— O rany… — dobiegł z mroku czyjś zachwycony głos. Jarek przerwał na chwilę. Stał kilka sekund bez ruchu, jakby usiłując przypomnieć sobie, gdzie jest i co tu właściwie robi, po czym potrząsnął głową i odetchnął głęboko.
Ognisko przygasło. W jasnej plamie popiołu żarzyły się jedynie jakieś dwie czy trzy większe głownie. Krąg ciemnych postaci trwał nieruchomo, jakby to nie byli żywi chłopcy, ale zaklęci w kamień rycerze lub leśne duchy.
Jarek odruchowo poszukał wzrokiem drużynowego. Olik był tam gdzie przedtem. Siedział na swoim miejscu, tylko jeszcze nieco bliżej czarnowłosej Marylki. Jego twarz tonęła w cieniu. Ale nie poruszył się, tak samo jak inni.
Jarek przykucnął i rozdmuchał żar w ognisku. Następnie odwrócił się, chcąc pójść po nową porcją chrustu.
— Zostaw — powiedział ktoś półgłosem. Usłyszał trzask gałązek, po czym z mroku wyłonił się Jacek, dźwigający potężną naręcz drewna. Ognisko zasyczało i zaszczypało w oczy gryzącym dymem. Trwało parę chwil, zanim w kłębach tego dymu ukazały się pierwsze płomyki.
— No, no?!.. — zabrzmiał cienki, natarczywy głos, ten sam; który przedtem wyraził stan uczuć swego posiadacza pełnym znaczenia „o rany…”
Jarek uśmiechnął się. Poznał Pawełka, który przychodząc usprawiedliwić nieobecność swojego taty, natchnął Węży pomysłem, żeby dla kawału kazać mówić właśnie jemu. I proszę. Kto komu właściwie robi teraz kawał? Przecież on opowiada im swój „sen”. Sen, dobre sobie…