– Dlaczego się śmiejesz? - spytałem drewnianym głosem. Ten sam wyraz trochę niespokojnego zastanowienia pojawił się na jej twarzy. Widziałem, że chce być rzetelna. Uderzyła palcem swój mały nos i powiedziała wreszcie z westchnieniem:
– Sama nie wiem.
Zabrzmiało w tym szczere zaskoczenie.
– Zachowuję się jak idiotka, nie? - podjęła. - Tak mi się naraz jakoś… ale ty też jesteś dobry: siedzisz nadęty jak… jak Pelvis…
– Jak kto? - spytałem, bo wydało mi się, że źle słyszę.
– Jak Pelvis, no przecież wiesz, ten gruby…
Otóż Harey ponad wszelką wątpliwość nie mogła znać Pelvisa ani słyszeć o nim ode mnie z tej prostej przyczyny, że wrócił on ze
swej wyprawy dobre trzy lata po jej śmierci. Ja także nie znałem go do tego czasu i nie wiedziałem, że przewodnicząc zebraniom Instytutu ma nieznośny zwyczaj przeciągania posiedzeń w nieskończoność. Nazywał się zresztą Pelle Villis, z czego powstał skrótowy przydomek, także przed jego powrotem nie znany.
Harey oparła łokcie na moich kolanach i patrzała mi w twarz. Położyłem ręce na jej ramionach i przesunąłem je wolno ku barkom, aż zeszły się prawie na pulsującej, nagiej osadzie jej szyi. Mogła to być ostatecznie pieszczota i sądząc z jej wzroku, nie rozumiała tego inaczej. W rzeczywistości przekonywałem się, że jej ciało jest pod dotykiem zwyczajnym, ciepłym ciałem ludzkim i że pod mięśniami kryją się w nim kości i stawy. Patrząc w jej spokojne oczy, poczułem okropną chęć gwałtownego zaciśnięcia palców.
Już prawie mi się zwierały, kiedy naraz przypomniałem sobie zakrwawione ręce Snauta, i puściłem ją.
– Jak ty patrzysz… - powiedziała spokojnie.
Serce tak mi waliło, że nie byłem w stanie się odezwać. Przymknąłem na chwilę powieki.
Naraz ukazał mi się cały plan postępowania, od początku do końca, ze wszystkimi szczegółami. Nie tracąc ani chwili wstałem z fotela.
– Muszę już iść, Harey - powiedziałem - a jeżeli koniecznie chcesz, to chodź ze mną.
– Dobrze.
Skoczyła na równe nogi.
– Dlaczego jesteś bosa? - spytałem, podchodząc do szafy i wybierając spośród kolorowych kombinezonów dwa, dla siebie i dla niej.
– Nie wiem… musiałam gdzieś zarzucić trzewiki… - powiedziała niepewnie. Puściłem to mimo uszu.
– W sukience nie włożysz tego, będziesz ją musiała zrzucić.
– Kombinezon…? a po co? - spytała, biorąc się od razu do ściągania sukni, ale natychmiast okazało się coś dziwnego: że niepodobna jej było zdjąć, bo nie miała żadnego zapięcia. Czerwone guziki pośrodku były ozdobą. Brakowało jakiegokolwiek zamka, błyskawicznego czy innego. Harey uśmiechała się zmieszana. Udając, że jest to najzwyklejsza rzecz w świecie, podniesionym z ziemi, podobnym do skalpela, instrumentem naciąłem materiał tam, gdzie kończył się z tyłu dekolt. Teraz mogła ściągnąć sukienkę przez głowę. Kombinezon był na nią trochę za obszerny.
– Polecimy?… ale ty także? - dopytywała się, kiedy, oboje już ubrani, opuszczaliśmy pokój. Kiwnąłem tylko głową. Bałem się okropnie, że spotkamy Snauta, ale korytarz wiodący na lotnisko był pusty, a drzwi radiostacji, które musieliśmy minąć, zamknięte.
Na Stacji panowała wciąż martwa cisza Harey przypatrywała się temu, jak małym, elektrycznym wózkiem wytaczałem ze środkowego boksu rakietę na wolny tor. Sprawdziłem kolejno stan mikroreaktora, zdalnie poruszanych sterów i dysz, po czym razem z wózkiem startowym przetoczyłem pocisk na okrągłą rolkową płaszczyznę tarczy startowej pod centralnym lejem kopuły, usunąwszy wpierw stamtąd pusty zasobnik.
Był to stateczek służący do utrzymania łączności między Stacją a Sateloidem, używany do przewozu ładunków towarowych, a nie ludzi, chyba w wyjątkowych wypadkach, bo nie można go było otworzyć od wewnątrz. To właśnie było mi na rękę i stanowiło część planu. Nie zamierzałem naturalnie wystrzelić rakietki, ale robiłem wszystko tak, jakbym przygotowywał ją do prawdziwego startu: Harey, która tyle razy towarzyszyła mi w podróżach, trochę się na tym znała. Sprawdziłem jeszcze w środku stan aparatury klimatyzacyjnej i tlenowej, uruchomiłem jedną i drugą, a kiedy kontrolki zapaliły się po włączeniu głównego obwodu, wylazłem z ciasnego wnętrza i wskazałem je Harey, która stała u drabinki.
– Wejdź do środka.
– A ty?
– Wejdę za tobą. Muszę zamknąć za nami klapę.
Nie wydawało mi się, że mogła przedwcześnie przejrzeć podstęp. Kiedy weszła po drabince do środka, natychmiast wetknąłem przez otwór głowę i spytałem, czy może się wygodnie ulokować, a gdy usłyszałem głuche, zdławione ciasnotą przestrzeni „tak”, cofnąłem się i z rozmachem zatrzasnąłem klapę. Dwoma ruchami wrzuciłem oba rygle do oporu i przygotowanym kluczem zacząłem dokręcać pięć śrub mocujących w wyżłobieniach pancerza.
Zaostrzone cygaro stało pionowo, jakby rzeczywiście miało polecieć za chwilę w przestrzeń. Wiedziałem, że zamkniętej w nim nie stanie się nic złego - w rakiecie było pod dostatkiem tlenu, a nawet trochę żywności, zresztą wcale nie miałem zamiaru więzić jej tam w nieskończoność.
Pragnąłem za wszelką cenę zdobyć przynajmniej parę godzin swobody, aby ułożyć plany na dalszą przyszłość i skontaktować się ze Snautem, teraz już na równych prawach.
Gdy dokręcałem przedostatnią śrubę, poczułem, że metalowe zastrzały, w których tkwi rakieta, zawieszona tylko na występach z trzech stron, drżą leciutko, ale pomyślałem, że to ja sam, pracując z rozmachem wielkim kluczem, rozhuśtałem niechcący stalową bryłę.
Kiedy jednak odszedłem parę kroków, zobaczyłem coś, czego nie chciałbym ujrzeć jeszcze raz.
Cała rakieta dygotała, podrzucana seriami padających z wewnątrz ciosów, ale jakich ciosów! Gdyby miejsce czarnowłosej, smukłej dziewczyny zajął w stateczku stalowy automat, na pewno nie potrafiłby wprawić ośmiotonowej masy w tak konwulsyjny dygot!
Odbicia świateł lotniska w jego polerowanej powierzchni mieniły się i drżały. Żadnych uderzeń zresztą nie słyszałem, wewnątrz pocisku panowała bezwzględna cisza, tylko szeroko rozstawione stopy rusztowania, w którym wisiała rakietka, straciły ostrość rysunku, rozdygotane jak struny. Częstotliwość tych drgań była taka, że przestraszyłem się o całość pancerza. Dociągnąłem ostatnią śrubę trzęsącymi się rękami, cisnąłem klucz i zeskoczyłem z drabinki. Cofając się wolno tyłem, widziałem, jak bolce amortyzatorów, obliczonych jedynie na ciągły nacisk, tańczą w swoich obsadach. Wydało mi się, że pancerna powłoka traci swój jednolity blask. Jak oszalały skoczyłem do pulpitu zdalnego sterowania, obiema rękami pchnąłem w górę dźwignię rozruchu reaktora i łączności; wtedy z głośnika, który został połączony z wnętrzem rakiety, buchnął świdrujący ni to skowyt, ni to świst, zupełnie niepodobny do ludzkiego głosu, a mimo to rozróżniłem w nim powtarzające się, wyjące „Kris! Kris! Kris!!!” Nie słyszałem tego zresztą wyraźnie. Krew leciała mi z rozbitych kostek, tak chaotycznie i gwałtownie usiłowałem uruchomić pocisk. Błękitnawy brzask padł na ściany, ze startowej tarczy pod wylotami buchnął kłębami kurz, zmienił się w słup jadowitych iskier i wszystkie odgłosy nakryło wysokie, przeciągłe huczenie. Rakieta podniosła się na trzech płomieniach, które natychmiast zlały się w jedną kolumnę ognia, i pozostawiając za sobą rozdygotane płaty żaru, wyleciała przez otwartą wyrzutnię. Przesłony natychmiast zamknęły ją, automatycznie uruchomione sprężarki zaczęły przepłukiwać świeżym powietrzem halę, w której kłębił się gryzący dym. Z tego wszystkiego nie zdawałem sobie sprawy. Oparty rękami o pulpit, z twarzą palącą jeszcze żywym ogniem, z włosami skręconymi i osmalonymi od termicznego udaru łapałem kurczowo powietrze, pełne odoru spalenizny i charakterystycznego jak ozon zapachu jonizacji. Chociaż w chwili startu zamknąłem odruchowo oczy, to jednak płomień wylotowy poraził mię. Dobrą chwilę widziałem tylko czarne, czerwone i złote kręgi. Pomału rozeszły się. Dym, kurz i mgła znikały, wciągane do jęczących przeciągle przewodów wentylacyjnych. Pierwszą rzeczą, jaką udało mi się zobaczyć, był zielonkawo świecący ekran radaru. Zacząłem szukać rakiety, manewrując kierunkowym reflektorem. Kiedy ją wreszcie złapałem, była już ponad atmosferą. W życiu nie wyprawiłem jeszcze pocisku w tak szalony i ślepy sposób, nie mając pojęcia, jakie mu nadać przyspieszenie ani w ogóle dokąd go wysłać. Pomyślałem, że najprościej będzie, jeśli wprowadzę go na orbitę kołową wokół Solaris, mniej więcej na wysokości tysiąca kilometrów, a wtedy będę mógł wyłączyć silniki, bo jak długo pracowały, nie byłem pewny, czy nie nastąpi jakaś nieobliczalna w skutkach katastrofa. Tysiąckilometrowa orbita była - jak przekonałem się z tabeli - stacjonarna. I ona, prawdę mówiąc, niczego nie gwarantowała, było to po prostu jedyne wyjście, jakie widziałem.