Raport Bertona zajmował w książce poczesne miejsce. Składał się z kilku części. Pierwszą stanowił odpis jego książki pokładowej, bardzo lakoniczny.
Od godziny czternastej do szesnastej czterdzieści umownego czasu ekspedycji zapiski były lakoniczne i negatywne.
Wysokość 1000 - albo 1200 - albo 800 metrów - niczego nie zaobserwowano - ocean pusty. Powtarzało się to kilka razy.
Potem o 16.40: Podnosi się czerwona mgła. Widoczność 700 metrów. Ocean pusty.
17.00: Mgła gęstnieje, cisza, widoczność 400 metrów, z przejaśnieniami. Schodzę na 200.
17.20: Jestem we mgle. Wysokość 200. Widoczność 20-40 metrów. Cisza. Wchodzę na 400.
17.45: Wysokość 500. Ławica mgły po horyzont. We mgle - lejowate otwory, przez które przeciera się powierzchnia oceanu. Coś się w nich dzieje. Próbuję wejść w jeden z tych lejów.
17.52: Widzę rodzaj wiru - wyrzuca żółtą pianę. Okolony ścianą mgły. Wysokość 100. Schodzę na 20.
Na tym kończył się zapis książki pokładowej Bertona. Dalszy ciąg tak zwanego raportu stanowił wyciąg z jego historii choroby, a mówiąc ściślej, był to tekst zeznania podyktowanego przez Bertona, a przerywanego pytaniami członków komisji.
„Berton: Kiedy zeszedłem na trzydzieści metrów, utrzymanie wysokości stało się trudne, bo w tej okrągłej, wolnej od mgły przestrzeni panowały porywiste wiatry. Musiałem przyłożyć się do sterów i dlatego przez jakiś czas - może 10 albo 15 minut - nie wyglądałem z gondoli. Wskutek tego wszedłem niechcący w mgłę, wniósł mnie w nią silny podmuch. Nie była to zwyczajna mgła, ale jak gdyby zawiesina, zdaje się, koloidowa, bo zawlekła mi wszystkie szyby. Z ich oczyszczeniem miałem sporo kłopotu. Była bardzo lepka. Tymczasem zredukowało mi obroty o trzydzieści parę procent wskutek oporów, jakie stawiała śmigłu ta jakaś mgła, tak że zacząłem tracić wysokość. Ponieważ byłem bardzo nisko i obawiałem się, że skapotuję na fali, dałem pełny gaz. Maszyna utrzymała wysokość, ale w górę nie szła. Miałem jeszcze cztery patrony rakietowych przyspieszników. Nie użyłem ich z myślą, że sytuacja może się pogorszyć i będą mi wtedy potrzebne. Przy pełnych obrotach powstała bardzo silna wibracja; domyślałem się, że śmigło oblepia się tą dziwną zawiesiną; na zegarach udźwigu miałem jednak wciąż zero, więc nic na to nie mogłem poradzić. Słońca nie widziałem od chwili, kiedy wszedłem w mgłę, ale w jego kierunku fosforyzowała czerwono. Krążyłem wciąż w nadziei, że w końcu uda mi się wypaść na jedno z tych wolnych od mgły miejsc, i rzeczywiście udało mi się, jakieś pół godziny potem. Wyleciałem na wolną przestrzeń, prawie dokładnie kolistą, o średnicy kilkuset metrów. Jej granicę stanowiła mgła kotłująca się gwałtownie, jakby unoszona silnymi prądami konwekcyjnymi. Dlatego starałem się pozostać możliwie w środku „dziury” - tam powietrze było najspokojniejsze. Zauważyłem wtedy zmianę powierzchni oceanu. Fale prawie zupełnie znikły, a powierzchowna warstwa tej cieczy - tego, z czego jest ocean - stała się półprzeźroczysta, z zadymieniami, które nikły, aż po krótkim czasie nastąpiło zupełne wyklarowanie i mogłem przez warstwę kilkumetrowej chyba grubości patrzeć w głąb. Gromadził się tam jak gdyby żółty szlam, który cienkimi, pionowymi smużkami szedł w górę, a gdy wypływał na wierzch, stawał się szkliście lśniący, zaczynał się burzyć i pienić, i tężał; podobny był wtedy do bardzo gęstego, przypalonego cukrowego syropu. Ten szlam czy śluz zbierał się w grube węzły, wyrastał nad powierzchnię, tworzył kalafiorowate wyniosłości i powoli formował rozmaite kształty. Zaczęło mnie ściągać ku ścianie mgły, więc musiałem przez parę minut parować ten ruch obrotami i sterem, a kiedy mogłem znowu wyjrzeć, na dole, pode mną, zobaczyłem coś, co przypominało ogród. Tak, ogród. Widziałem karłowate drzewka i żywopłoty, i ścieżki, nieprawdziwe - wszystko to było z tej samej substancji, która całkiem już stężała jak żółtawy gips. Tak to wyglądało; powierzchnia lśniła mocno, opuściłem się, jak tylko mogłem, żeby to dokładnie obejrzeć.
Pytanie: Czy te drzewa i inne rośliny, które widziałeś, miały liście?
Odpowiedź Bertona: Nie. To był tylko taki ogólny kształt - jakby model ogrodu. O, tak! Model. Tak to wyglądało. Model, ale chyba naturalnej wielkości. Po chwili wszystko zaczęło pękać i rozłamywać się, przez szczeliny, które były zupełnie czarne, falami wyciskał się na powierzchnię gęsty śluz i zastygał, część ściekała, a część zostawała, i wszystko zaczęło się coraz energiczniej burzyć, okryło się pianą i nic już oprócz niej nie widziałem. Równocześnie mgła zaczęła ściskać mnie ze wszystkich stron, więc zwiększyłem obroty i wyszedłem na 300 metrów.
Pytanie: Czy jesteś zupełnie pewny, że to, co widziałeś, przypominało ogród - i nic innego?
Odpowiedź Bertona: Tak. Dlatego, bo zauważyłem tam rozmaite szczegóły; pamiętam na przykład, że w jednym miejscu stały rzędem jak gdyby kwadratowe pudełka. Później przyszło mi do głowy, że to mogła być pasieka.
Pytanie: Później przyszło ci to do głowy? Ale nie w chwili, kiedy to widziałeś?
Odpowiedź Bertona: Nie, bo to było wszystko jak z gipsu. I widziałem jeszcze inne rzeczy.
Pytanie: Jakie rzeczy?
Odpowiedź Bertona: Nie mogę powiedzieć jakie, bo ich dokładnie nie zdążyłem obejrzeć. Odniosłem wrażenie, że pod kilkoma krzakami leżały jakieś narzędzia, były to podługowate kształty z wystającymi zębami jak gipsowe odlewy małych maszyn ogrodniczych. Ale tego nie jestem całkiem pewny. Tamtego - tak.
Pytanie: Czy nie pomyślałeś, że to halucynacja?
Odpowiedź Bertona: Nie. Myślałem, że to była fatamorgana. O halucynacji nie myślałem, bo czułem się zupełnie dobrze, a także dlatego, że nigdy w życiu czegoś podobnego nie widziałem. Kiedy wszedłem na trzysta metrów, mgła była pode mną podziurawiona wgłębieniami, wyglądała zupełnie jak ser. Jedne z tych dziur były puste i widziałem w nich falowanie oceanu, a w innych coś się kotłowało. Zeszedłem w jedno z takich miejsc i na czterdziestu metrach zobaczyłem, że pod powierzchnią oceanu - ale całkiem płytko - leży ściana, jak gdyby ściana bardzo wielkiego budynku; przeświecała jasno poprzez fale i miała szeregi regularnych, prostokątnych otworów, jak okna; a nawet wydało mi się, że w niektórych oknach coś się porusza. Tego nie jestem już całkiem pewny. Ta ściana zaczęła się powoli podnosić i wynurzać z oceanu. Ściekał po niej śluz całymi wodospadami i jakieś śluzowate twory, takie żyłkowane zgęszczenia. Nagle rozłamała się na dwie części i poszła w głąb tak szybko, że natychmiast znikła. Podciągnąłem maszynę jeszcze raz w górę i leciałem tuż nad samą mgłą, że prawie dotykałem jej podwoziem. Zobaczyłem następne puste lejowate miejsce - było chyba kilka razy większe od pierwszego.
Już z daleka zobaczyłem coś pływającego, wydało mi się, ponieważ było to jasne, prawie białe, że to jest skafander Fechnera, tym bardziej że kształt przypominał człowieka. Zrobiłem zwrot maszyną, bardzo gwałtowny, bałem się, że mogę minąć to miejsce i już go nie odnajdę; ta postać z lekka uniosła się wtedy i wyglądało, jak gdyby pływała czy też stała po pas w fali. Spieszyłem się i zeszedłem tak nisko, że poczułem uderzenie podwozia o coś miękkiego, o grzbiet fali, przypuszczam, bo była w tym miejscu spora. Ten człowiek, tak, to był człowiek, nie miał na sobie skafandra. Mimo to się poruszał. Pytanie: Czy zobaczyłeś jego twarz? Odpowiedź Bertona: Tak. Pytanie: Kto to był? Odpowiedź Bertona: To było dziecko. Pytanie: Jakie dziecko? Czy widziałeś je kiedyś w życiu gdziekolwiek?