– Proszę o głos - odezwał się Sartorius. Nie cierpiałem go. Gdybyż przynajmniej nie wypadał z narzuconej sobie roli!
– Chcę poruszyć kwestię motywacji. Motywacji pojawienia się tworów F. Rozbiłbym ją tak: co to są twory F? To nie są osoby ani kopie określonych osób, tylko zmaterializowane projekcje tego, co na temat danej osoby zawiera nasz mózg.
Trafność tego określenia uderzyła mnie. Ten Sartorius, jakkolwiek antypatyczny, nie był jednak głupi.
– To dobre - wtrąciłem. - To wyjaśnia nawet, dlaczego pojawiły się oso… twory takie, a nie inne. Wybrane zostały ślady pamięci najtrwalsze, najbardziej izolowane od wszystkich innych, chociaż, naturalnie, żaden taki ślad nie może być całkowicie odosobniony i w trakcie „kopiowania” go zostały, mogły zostać zagarnięte resztki innych śladów, znajdujące się przypadkiem w pobliżu, wskutek czego przybysz wykazuje czasem większą wiedzę, aniżeli mogła ją posiadać autentyczna osoba, której ma być powtórzeniem…
– Kelvin! - odezwał się znowu Snaut. Uderzyło mnie, że tylko on obruszał się na moje nieostrożne słowa. Sartorius zdawał się ich nie obawiać. Czyżby to znaczyło, że jego „gość” z natury jest mniej bystry od „gościa” Snauta? Przez sekundę wyroił mi się obraz jakiegoś karzełkowatego kretyna, którego ma u boku uczony doktor Sartorius.
– Owszem, zauważyliśmy to - odpowiedział on właśnie. - Teraz, co się tyczy motywacji pojawienia tworów F… Pierwsza, naturalna niejako, jest myśl o przeprowadzonym na nas eksperymencie. Byłby to jednak eksperyment raczej… lichy. Jeżeli robimy doświadczenie, to uczymy się na rezultatach, przede wszystkim na błędach, tak że w jego powtórzenia wprowadzamy poprawki… Tymczasem o tym nie ma nawet mowy. Te same twory F pojawiają się na nowo… nie korygowane… nie uzbrojone dodatkowo przeciw naszym… próbom pozbycia się ich…
– Jednym słowem, nie ma tu pętli działania z korygującym sprzężeniem zwrotnym, jak by to określił doktor Snaut - zauważyłem. - I co z tego wynika?
– Tyle tylko, że jak na eksperyment byłaby to… fuszerka, skądinąd nieprawdopodobna. Ocean jest… precyzyjny. Przejawia się to chociażby w dwuwarstwowej konstrukcji tworów F. Do określonej granicy zachowują się tak, jak zachowywałyby się… rzeczywiste… rzeczywiści…
Nie mógł wybrnąć.
– Oryginały - podpowiedział szybko Snaut.
– Tak, oryginały. Ale kiedy sytuacja przekracza normalne możliwości przeciętnego… e… oryginału, następuje jak gdyby „wyłączenie świadomości” tworu F i przejawia się bezpośrednio inne działanie, nieludzkie…
– To prawda - powiedziałem - ale w ten sposób układamy tylko katalog zachowania się tych… tych tworów i nic więcej. To jest zupełnie jałowe.
– Nie jestem tego taki pewien - zaprotestował Sartorius. Naraz zrozumiałem, czym tak mnie drażnił: nie mówił, ale przemawiał, zupełnie jak na posiedzeniu Instytutu. Widać inaczej nie umiał.
– Tu wchodzi w grę sprawa indywidualności. Ocean jest całkowicie wyzuty z jej pojęcia. Tak musi być. Mnie się wydaje, proszę kolegów, że ta dla nas… e… najdrażliwsza, szokująca strona eksperymentu całkowicie wymyka mu się jako leżąca poza granicami jego pojmowania.
– Pan sądzi, że to nie jest zamierzone…? - spytałem. Twierdzenie to oszołomiło mnie trochę, ale po namyśle przyznałem, że niepodobna go wykluczyć.
– Tak. Nie wierzę w żadną perfidię, złośliwość, chęć najdotkliwszego ugodzenia… jak to czyni kolega Snaut.
– Wcale nie przypisuję mu ludzkich uczuć - po raz pierwszy zabrał głos Snaut - ale może powiesz, jak próbujesz tłumaczyć te ciągłe powroty?
– Może nastawili jakieś urządzenie, które działa w kółko, jak płyta gramofonowa - powiedziałem nie bez ukrytej chętki dokuczenia Sartoriusowi.
– Proszę kolegów, nie rozpraszajmy się - oświadczył nosowym głosem doktor. - To jeszcze nie wszystko, co chciałem powiedzieć. W normalnych warunkach uważałbym składanie nawet tymczasowego doniesienia o stanie mych prac za przedwczesne, ale ze względu na specyficzną sytuację uczynię wyjątek. Mam wrażenie, powtarzam, mam wrażenie, nie więcej na razie, że w przypuszczeniu kolegi Kelvina kryje się słuszność. Mam na myśli jego hipotezę o neutrinowej budowie… Układy takie znamy tylko teoretycznie, nie wiedzieliśmy, że można je stabilizować. Tu otwiera się określona szansa, albowiem zniweczenie tego pola siłowego, które nadaje układowi trwałość… Już od jakiejś chwili zauważyłem, że owa ciemna rzecz, która zasłaniała ekran po stronie Sartoriusa, przesuwa się: u samej góry zajaśniała szczelina i można było zobaczyć coś różowego, co się tam powoli ruszało. Teraz ciemna płaszczyzna obsunęła się nagle.
– Precz! Precz!!! - rozległ się w słuchawce rozdzierający krzyk Sartoriusa. W rozjaśnionym nagle ekranie między mocującymi się z czymś rękami doktora, przyobleczonymi w bufiaste zarękawki, jakich używa się w laboratoriach, zalśnił duży, złocisty, podobny do dysku przedmiot, i wszystko zgasło, nim zdążyłem jeszcze pojąć, że ów złoty krąg jest słomkowym kapeluszem…
– Snaut? - powiedziałem odetchnąwszy głęboko.
– Tak, Kelvin - odpowiedział mi zmęczony głos cybernetyka. Poczułem w tej chwili, że go lubię. Naprawdę wolałem nie wiedzieć, kto mu towarzyszy.
– Na razie mamy dość, co?
– Myślę - odparłem. - Słuchaj, jakbyś mógł, to wpadnij na dół albo do mojej kabiny, dobrze? - dorzuciłem pospiesznie, żeby nie zdążył odwiesić słuchawki.
– Zgoda - powiedział. - Ale nie wiem kiedy.
I na tym zakończyła się problemowa dyskusja.
Potwory
W środku nocy zbudziło mnie światło. Podniosłem się na łokciu, osłaniając drugą ręką oczy. Harey, owinięta prześcieradłem, siedziała w nogach łóżka, skulona, z twarzą zasypaną włosami. Barki jej drgały. Płakała, nie wydając głosu.
– Harey!
Skuliła się jeszcze bardziej.
– Co z tobą?… Harey…
Usiadłem na łóżku, nie całkiem jeszcze przytomny, wyswobodzając się powoli z koszmaru, który dławił mnie przed chwilą. Dziewczyna drżała. Objąłem ją. Odepchnęła mnie łokciem. Chowała twarz.
– Kochanie.
– Nie mów tak.
– Ależ, Harey, co się dzieje?
Zobaczyłem jej mokrą, rozedrganą twarz. Grube, dziecinne łzy toczyły się po policzkach, lśniły w dołku nad podbródkiem, kapały na prześcieradło.
– Nie chcesz mnie.
– Co ci przychodzi do głowy!
– Słyszałam.
Poczułem, że cała twarz mi sztywnieje.
– Co słyszałaś? Nie zrozumiałaś, to było tylko…
– Nie. Nie. Mówiłeś, że to nie ja. Żebym poszła. Poszłabym. Boże! Poszłabym, ale nie mogę. Nie wiem, co to jest. Chciałam i nie mogę. Jestem taka, taka podła!
– Dziecko!!!
Chwyciłem ją, przycisnąłem do siebie z całych sił, wszystko się rozpadało, całowałem jej ręce, mokre i słone palce, powtarzałem jakieś zaklęcia, przysięgi, przepraszałem, mówiłem, że to był głupi, wstrętny sen. Powoli uspokoiła się. Przestała płakać. Jej oczy były olbrzymie, lunatyczne. Wyschły. Odwróciła. głowę.
– Nie - powiedziała - nie mów tego, nie trzeba. Ty nie jesteś dla mnie ten sam…
– Ja nie jestem! Wyrwało mi się to jak jęk.
– Tak. Nie chcesz mnie. Czułam to wciąż. Udawałam, że nie widzę. Myślałam, że może mi się zdaje albo co. Ale nie. Zachowujesz się… inaczej. Nie traktujesz mnie poważnie. To był sen, to prawda, ale to ja ci się śniłam. Mówiłeś mi po imieniu. Brzydziłeś się. Dlaczego! Dlaczego?!
Ukląkłem przed nią, objąłem jej kolana.