– Ach, w porządku - odparłem. - Zostawmy to. Więc co z Gibarianem? Nie ma go na Stacji? Poleciał gdzieś?
– Nie - odparł. Patrzał w kąt zastawiony szpulami kabla. - Nigdzie nie poleciał. I nie poleci. Przez to właśnie… między innymi…
– Co? - spytałem. Wciąż miałem zatkane uszy i zdawało mi się, że gorzej słyszę. - Co to ma znaczyć? Gdzie on jest?
– Przecież już wiesz - powiedział całkiem innym tonem. Patrzał mi w oczy zimno, aż przeszły mnie ciarki. Może i był pijany, ale wiedział, co mówi.
– Nie stało się…?
– Stało się.
– Wypadek?
Kiwnął głową. Nie tylko przytakiwał, aprobował zarazem moją reakcję.
– Kiedy?
– Dziś o świcie.
Dziwna rzecz, nie odczułem wstrząsu. Cała ta krótka wymiana monosylabowych pytań i odpowiedzi uspokoiła mnie raczej swoją rzeczowością. Wydało mi się, że pojmuję już jego niezrozumiałe poprzednio zachowanie.
– W jaki sposób?
– Przebierz się, uporządkuj rzeczy i wróć tu… za… powiedzmy, za godzinę. Wahałem się chwilę.
– Dobrze.
– Czekaj - powiedział, kiedy zwracałem się ku drzwiom. Patrzał na mnie w szczególny sposób. Widziałem, że to, co chce powiedzieć, nie przechodzi mu przez usta.
– Było nas trzech i teraz, z tobą, znowu jest trzech. Znasz Sartoriusa?
– Jak ciebie, z fotografii.
– Jest w laboratorium na górze i nie przypuszczam, żeby wyszedł stamtąd przed nocą, ale… w każdym razie rozpoznasz go. Gdybyś zobaczył kogoś innego, rozumiesz, nie mnie ani Sartoriusa, rozumiesz, to…
– To co?
Nie wiedziałem, czy śnię. Na tle czarnych fal, połyskujących krwawo w niskim słońcu, usiadł w fotelu z opuszczoną głową jak przedtem i patrzał w bok, na szpule zwiniętego
kabla.
– To… nie rób nic.
– Kogo mogę zobaczyć? Ducha?! - wybuchnąłem.
– Rozumiem. Myślisz, że zwariowałem. Nie. Nie zwariowałem. Nie potrafię ci tego powiedzieć inaczej… na razie. Zresztą może… nic się nie stanie. W każdym razie pamiętaj. Ostrzegłem cię.
– Przed czym!? O czym ty mówisz?
– Panuj nad sobą - mówił uparcie swoje. - Zachowuj się, jakby… bądź przygotowany na wszystko. To niemożliwe, wiem. Mimo to spróbuj. To jedyna rada. Innej nie
znam.
– Ale CO zobaczę!!! - krzyknąłem prawie. Ledwo powstrzymałem się od porwania go za ramiona i porządnego wstrząśnięcia, kiedy tak siedział, wpatrzony w kąt, z umęczoną, spaloną słońcem twarzą i z widocznym wysiłkiem wyduszał z siebie pojedyncze słowa.
– Nie wiem. W pewnym sensie to zależy od ciebie.
– Halucynacje?
– Nie. To jest - realne. Nie… atakuj. Pamiętaj.
– Co ty mówisz?! - odezwałem się nieswoim głosem.
– Nie jesteśmy na Ziemi.
– Polytheria? Ależ one nie są w ogóle podobne do ludzi! - zawołałem. Nie wiedziałem, co robić, żeby go wytrącić z tego zapatrzenia, z którego zdawał się wyczytywać mrożący krew w żyłach bezsens.
– Dlatego właśnie to takie straszne - powiedział cicho. - Pamiętaj: miej się na baczności!
– Co się stało z Gibarianem? Nie odpowiedział.
– Co robi Sartorius?
– Przyjdź za godzinę.
Odwróciłem się i wyszedłem. Otwierając drzwi, popatrzałem na niego raz jeszcze. Siedział z twarzą w rękach, mały, skurczony, w poplamionych spodniach. Zauważyłem dopiero teraz, że na kostkach obu rąk ma zapiekłą krew.
Solaryści
Rurowy korytarz był pusty. Stałem chwilę przed zamkniętymi drzwiami, nasłuchując. Ściany musiały być cienkie, z zewnątrz dochodziło zawodzenie wiatru. Na płycie drzwi widniał przylepiony trochę skosem, niedbale, prostokątny kawałek plastra z ołówkowym napisem: „Człowiek”. Patrzałem na to nagryzmolone niewyraźnie słowo. Przez chwilę chciałem wrócić do Snauta, ale zrozumiałem, że to niemożliwe.
Obłędne ostrzeżenie brzmiało mi jeszcze w uszach. Poruszyłem się i ramiona zgiął nieznośny ciężar skafandra. Cicho, jakbym się krył bezwiednie przed niewidzialnym obserwatorem, wróciłem do okrągłego pomieszczenia o pięciu drzwiach. Znajdowały się na nich tabliczki: Dr Gibarian, Dr Snaut, Dr Sartorius. Na czwartych nie było żadnej. Zawahałem się, potem nacisnąłem lekko klamkę i otworzyłem je powoli. Gdy odchylały się, doznałem graniczącego z pewnością uczucia, że tam ktoś jest. Wszedłem do środka.
Nie było nikogo. Takie samo, tylko nieco mniejsze, wypukłe okno, wycelowane w ocean, który tutaj - pod słońce - lśnił tłusto, jakby z fal spływała zaczerwieniona oliwa. Szkarłatny odblask wypełniał cały pokój, podobny do okrętowej kabiny. Z jednej strony stały półki z książkami, między nimi, przytroczone pionowo do ściany, na kardanach umocowane łóżko, z drugiej pełno było szafek, wisiały między nimi na niklowych ramkach posklejane pasami lotnicze zdjęcia, w metalowych uchwytach kolby i probówki pozatykane watą, pod oknem w dwa rzędy ustawiono emaliowane biało pudła, że ledwo można było między nimi przejść. Pokrywy niektórych były odchylone - wypełniało je mnóstwo narzędzi, plastykowych węży, w obu kątach znajdowały się krany, wyciąg dymowy, zamrażalniki, mikroskop stał na podłodze, nie było już dla niego miejsca na dużym stole obok okna. Kiedy się odwróciłem, tuż przy drzwiach wejściowych zobaczyłem sięgającą stropu, nie domkniętą szafę, pełną kombinezonów, roboczych i ochronnych fartuchów, na półkach - bieliznę, między cholewami przeciwpromiennych butów połyskiwały aluminiowe butelki do przenośnych aparatów tlenowych. Dwa aparaty wraz z maskami zwisały, zaczepione o poręcz uniesionego łóżka. Wszędzie panował taki sam, z grubsza tylko, jakby w pośpiechu, byle jak uporządkowany chaos. Wciągnąłem badawczo powietrze, wyczułem słabą woń odczynników chemicznych i ślad ostrego zapachu - czyżby to był chlor? Odruchowo poszukałem oczami kratkowanych wylotów wentylacyjnych w podsufitowych kątach. Przylepione do ich ramek paski papieru wachlowały łagodnie na znak, że sprężarki działają, utrzymując normalny obieg powietrza. Przeniosłem książki, aparaty i narzędzia z dwu krzeseł w kąty, poupychałem je, jak się dało, aż wokół łóżka między szafą a półkami powstała względnie pusta przestrzeń. Przyciągnąłem stojak, żeby powiesić na nim skafander, wziąłem w palce uchwyty zamków błyskawicznych, ale zaraz je puściłem. Nie mogłem się jakoś zdecydować na zrzucenie skafandra, jakbym miał się przez to stać bezbronny. Raz jeszcze ogarnąłem wzrokiem cały pokój, sprawdziłem, czy drzwi są dobrze zatrzaśnięte, a że nie było w nich zamka, po krótkim wahaniu popchnąłem ku nim dwa najcięższe pudła. Zabarykadowawszy się tak prowizorycznie, trzema szarpnięciami wyswobodziłem się z mojej ciężkiej, poskrzypującej powłoki. Wąskie lustro na wewnętrznej powierzchni szafy odbijało część pokoju. Kątem oka pochwyciłem tam jakiś ruch, poderwałem się, ale to było moje własne odbicie. Trykot pod skafandrem był przepocony. Zrzuciłem go i pchnąłem szafę. Odsunęła się, we wnęce za nią zalśniły ściany miniaturowej łazienki. Na podłodze pod tuszem spoczywała spora, płaska kaseta. Wyniosłem ją nie bez trudu do pokoju. Kiedy stawiałem ją na podłodze, wieko odskoczyło jak na sprężynie i zobaczyłem przegródki, wypełnione dziwacznymi eksponatami: pełno skarykaturowanych czy naszkicowanych z grubsza w ciemnym metalu narzędzi, po części analogicznych do tych, które leżały w szafkach. Wszystkie były nie do użytku, niedokształcone, zaokrąglone, nadtopione, jakby wyniesione z pożaru. Najdziwniejsze, że taki sam kształt zniszczenia nosiły nawet ceramitowe, więc praktycznie nietopliwe rękojeści. W żadnym piecu laboratoryjnym niepodobna by osiągnąć temperatury ich pławienia - chyba wewnątrz stosu atomowego. Z kieszeni mego rozwieszonego skafandra wydobyłem mały wskaźnik promienisty, ale czarny pyszczek milczał, kiedy zbliżyłem go do szczątków.