Teraz Stacja była właściwie bezludna. Odkąd automaty zamknięto - dla nie znanych mi wciąż jeszcze powodów - w dennych magazynach, można było krążyć korytarzami nie napotykając nikogo jak w dryfującym ślepo wraku, którego maszyny przetrwały zagładę załogi.
Kiedy odstawiałem dziewiąty tom monografii Giesego na półkę, wydało mi się, że stal, ukryta pod warstwą puszystego pianoplastyku, zadrżała mi pod nogami. Znieruchomiałem, ale drżenie już się nie powtórzyło. Biblioteka była doskonale izolowana od reszty korpusu, drgania mogły mieć tylko jedną przyczynę. Jakaś rakieta wystartowała ze Stacji. Ta myśl przywróciła mnie do rzeczywistości. Nie byłem jeszcze całkiem zdecydowany, czy polecę, jak sobie tego życzył Sartorius. Zachowując się tak, jakbym w pełni akceptował jego plany, mogłem najwyżej odwlec kryzys; byłem niemal pewien, że dojdzie do starcia, bo postanowiłem zrobić, co będę mógł, by uratować Harey. Rzecz cała w tym, czy Sartorius miał szansę powodzenia. Jego przewaga nade mną była ogromna - jako fizyk znał problem dziesięć razy lepiej ode mnie i mogłem tylko, paradoksalnie, liczyć na doskonałość rozwiązań, którymi raczył nas ocean. W ciągu następnej godziny ślęczałem nad mikrofilmami, usiłując wyłowić cośkolwiek zrozumiałego z morza piekielnej matematyki, której językiem przemawiała fizyka neutrinowych procesów. Początkowo wydało mi się to beznadziejne, tym bardziej że niesamowicie trudnych teorii neutrinowego pola było aż pięć, jawny znak, iż żadna nie jest doskonała. A jednak udało mi się w końcu znaleźć coś obiecującego. Odpisywałem sobie właśnie formuły, kiedy rozległo się pukanie.
Podszedłem szybko do drzwi i otworzyłem je, zagradzając szczelinę własnym ciałem. Ukazała się w niej błyszcząca od potu twarz Snauta. Korytarz za nim był pusty.
– A, to ty - powiedziałem uchylając drzwi. - Wejdź.
– Tak, to ja - odparł. Głos miał ochrypły, pod zaczerwienionymi oczami worki, na sobie lśniący gumowy fartuch przeciwpromienny, na elastycznych szelkach, spod fartucha wystawały przybrudzone nogawki tych samych spodni, w których zawsze chodził. Jego oczy obiegły okrągłą, równomiernie oświetloną salę i znieruchomiały, kiedy dostrzegł w głębi stojącą obok fotela Harey. Wymieniliśmy błyskawiczne spojrzenia, przymknąłem powieki, wtedy skłonił się lekko, a ja, wpadając w towarzyski ton, powiedziałem:
– To jest doktor Snaut, Harey - Snaut, to… moja żona.
– Jestem… bardzo mało widzialnym członkiem załogi i dlatego… - pauza przedłużyła się niebezpiecznie - nie miałem okazji poznać… - Harey uśmiechnęła się i podała mu rękę, którą uścisnął, jak mi się zdawało, z pewnym osłupieniem, zamrugał kilka razy powiekami i stał patrząc na nią, aż wziąłem go za ramię.
– Przepraszam - powiedział wtedy do niej. - Chciałem pomówić z tobą, Kelvin…
– Oczywiście - odparłem z jakąś wielkoświatową swobodą; wszystko brzmiało mi jak tandetna komedia, nie było jednak rady. - Harey, kochanie, nie przeszkadzaj sobie. Musimy porozmawiać z doktorem o naszych nudnych sprawach…
I już prowadziłem go za łokieć ku małym fotelikom po przeciwnej stronie sali. Harey usiadła na fotelu, na którym poprzednio siedziałem, ale tak pchnęła go przy tym, że podnosząc głowę znad książki, mogła nas widzieć.
– Co tam? - spytałem cicho.
– Rozwiodłem się - odparł takim samym, tylko bardziej świszczącym szeptem. Możliwe, że roześmiałbym się, gdyby mi opowiedziano kiedyś tę historię i taki początek rozmowy, ale na Stacji moje poczucie humoru było amputowane. - Przeżyłem parę lat od wczoraj, Kelvin - dodał. - Parę niezłych lat. A ty?
– Nic… - odpowiedziałem po chwili, bo nie wiedziałem, co mówić. Lubiłem go, ale czułem, że muszę się teraz mieć przed nim na baczności albo raczej przed tym, z czym do mnie przyszedł.
– Nic? - powtórzył tym samym tonem co ja. - Proszę, to aż tak…?
– O co ci chodzi? - udałem, że nie rozumiem. Zmrużył przekrwione oczy i pochylając się tak, że poczułem na twarzy ciepło jego oddechu, szeptał:
– Grzęźniemy, Kelvin. Z Sartoriusem nie mogę się już połączyć, wiem tyle, co ci napisałem, co mi powiedział po tej naszej małej kochanej konferencji…
– Wyłączył wizofon? - spytałem.
– Nie. Jest tam u niego zwarcie. Zdaje się, że zrobił je umyślnie albo… - wykonał ruch pięścią, jakby coś rozbijał. Patrzałem na niego bez słowa. Lewy kąt ust podniósł mu się w nieprzyjemnym uśmiechu.
– Kelvin, przyszedłem, bo… Nie dokończył.
– Co masz zamiar robić?
– Chodzi ci o ten list…? - odparłem powoli. - Mogę to zrobić, nie widzę powodu do odmowy, właśnie dlatego tu siedzę, chciałem się zorientować…
– Nie - przerwał. - Nie o to…
– Nie…? - powiedziałem udając zaskoczenie. - Więc słucham.
– Sartorius - mruknął po chwili. - Wydaje mu się, że znalazł drogę… wiesz.
Nie spuszczał ze mnie oczu. Siedziałem spokojnie, starając się przybrać obojętny wyraz twarzy.
– Najpierw jest ta historia z rentgenem. To, co Gibarian robił z nim, pamiętasz. Możliwa jest pewna modyfikacja…
– Jaka?
– Posyłali po prostu wiązkę promieni w ocean i modulowali tylko jej natężenie według rozmaitych wzorów.
– Tak, wiem o tym. Nilin już to robił. I cała masa innych.
– Tak, ale stosowali miękkie promieniowanie. To było twarde, pakowali w ocean wszystko, co mieli, całą moc.
– To może mieć nieprzyjemne konsekwencje - zauważyłem. - Naruszenie konwecji czterech i ONZ.
– Kelvin… nie udawaj. Przecież to nie ma teraz żadnego znaczenia. Gibarian nie żyje.
– Aha, Sartorius chce zwalić wszystko na niego?
– Nie wiem. Nie mówiłem z nim o tym. To nieważne. Sartorius uważa, że skoro „gość” pojawia się zawsze tylko wtedy, kiedy się budzisz, to widocznie on wyciąga z nas receptę produkcyjną podczas snu. Sądzi, że najważniejszy nasz stan - to właśnie sen. Dlatego tak postępuje. Więc Sartorius. chce przesłać mu naszą jawę - myśli z czuwania - rozumiesz?
– W jaki sposób? Pocztą?
– Dowcipy oprawisz sobie osobno. Ten pęk promieni będzie modulowany prądami mózgowymi któregoś z nas.
Naraz rozjaśniło mi się w głowie.
– Aha - powiedziałem. - Ten ktoś to ja. Co?
– Tak. On myślał o tobie.
– Serdeczne dzięki.
– Co ty na to?
Milczałem. Nic nie mówiąc popatrzał powoli na zatopioną w lekturze Harey i wrócił oczyma do mojej twarzy. Czułem, jak blednę. Nie miałem nad tym władzy.
– Więc jak…? - powiedział. Wzruszyłem ramionami.
– Te rentgenowskie kazania o wspaniałości człowieka uważam za błazeństwo. I ty też. Może nie?
– Tak?
– Tak.
– To bardzo dobrze - powiedział i uśmiechnął się, jak gdybym spełnił jego życzenie. - Więc jesteś przeciwny tej historii Sartoriusa.
Nie pojmowałem jeszcze, jak to się stało, ale z jego spojrzenia wyczytałem, że zaprowadził mnie tam, dokąd chciał. Milczałem, cóż mogłem teraz powiedzieć?
– Doskonale - rzekł. - Bo jest jeszcze drugi projekt. Żeby przebudować aparaturę Roche'a.
– Anihilator…?
– Tak. Sartorius przeprowadził już wstępne obliczenia. To jest realne. I nie będzie nawet wymagać dużej mocy. Aparat będzie czynny okrągłą dobę czy przez nieograniczony czas, wytwarzając antypole.
– Cze… czekaj! Jak to sobie wyobrażasz?!
– Bardzo prosto. To będzie antypole neutrinowe. Zwykła materia pozostaje bez zmian. Unicestwieniu ulegają tylko… układy neutrino we. Rozumiesz?