Выбрать главу

– Sartorius przekonał Snauta, że go oszukałeś. Teraz oni ciebie oszukają. Pod pozorem montowania aparatury rentgenowskiej budują anihilator pola.

– Gdzie ona jest? - spytałem.

– Czy nie słyszałeś, co ci powiedziałem? Ostrzegłem cię!

– Gdzie ona jest?

– Nie wiem. Uważaj: potrzebna ci będzie broń. Nie możesz liczyć na nikogo.

– Mogę liczyć na Harey - powiedziałem. Usłyszałem cichy, szybki odgłos. Śmiał się.

– Naturalnie, że możesz. Do pewnej granicy. W końcu zawsze możesz zrobić to, co ja.

– Ty nie jesteś Gibarianem.

– Proszę. A kim? Twoim snem może?

– Nie. Ich kukłą. Ale ty o tym nie wiesz.

– A skąd wiesz, kim t y jesteś!

To mnie zastanowiło. Chciałem wstać, ale nie mogłem. Gibarian mówił coś. Nie rozumiałem słów, słyszałem tylko dźwięk jego głosu, walczyłem rozpaczliwie ze słabością ciała, jeszcze raz największym wysiłkiem targnąłem się… i zbudziłem. Łapałem powietrze jak wpółuduszona ryba. Było całkiem ciemno. To sen. Koszmar. Zaraz… „dylemat, którego nie

umiemy rozwiązać. Prześladujemy samych siebie. Polytheria zastosowały jedynie rodzaj selektywnego wzmacniacza naszych myśli. Poszukiwanie motywacji tego zjawiska jest antropomorfizmem. Gdzie nie ma ludzi, tam nie ma także dostępnych człowiekowi motywów. Aby kontynuować plan badań, należy albo unicestwić własne myśli, albo ich materialną realizację. Pierwsze nie leży w naszej mocy. Drugie jest zbyt podobne do morderstwa”.

Wsłuchiwałem się w mroku w ten miarowy, daleki głos, którego brzmienie natychmiast poznałem: mówił Gibarian. Wyciągnąłem przed siebie ręce. Łóżko było puste.

Zbudziłem się do następnego snu - pomyślałem.

– Gibarian…? - odezwałem się. Głos urwał się natychmiast, wpół słowa. Coś cichutko szczęknęło i poczułem słaby podmuch na twarzy.

– No cóż ty, Gibarian - mruknąłem ziewając. - Tak ze snu w sen prześladować, wiesz…

Coś zaszeleściło koło mnie.

– Gibarian! - powtórzyłem głośniej. Sprężyny łóżka drgnęły.

– Kris… to ja… - rozległ się tuż przy mnie szept.

– To ty, Harey… a Gibarian?

– Kris… Kris… przecież on nie… sam mówiłeś, że nie żyje…

– We śnie może żyć - powiedziałem rozwlekle. Nie byłem już wcale pewien, że to sen. - Mówił coś. Był tu - rzuciłem. Byłem okropnie śpiący. Skoro jestem śpiący, to śpię - pomyślałem idiotycznie, musnąłem wargami chłodne ramię Harey i ułożyłem się wygodniej. Odpowiedziała mi coś, ale pogrążyłem się już w niepamięci.

Rano, w oświetlonym czerwono pokoju, przypomniałem sobie zdarzenia tej nocy. Rozmowa z Gibarianem przyśniła mi się, ale to potem? Słyszałem jego głos, mógłbym na to przysiąc, nie pamiętałem tylko dobrze, co mówił. Nie brzmiało to jak rozmowa, raczej jak wykład. Wykład…?

Harey myła się. Słyszałem plusk wody w łazience. Zajrzałem pod łóżko, gdzie kilka dni temu cisnąłem magnetofon. Nie było go tam.

– Harey! - zawołałem. Jej ociekająca wodą twarz ukazała się zza szafy.

– Nie widziałaś czasem magnetofonu pod łóżkiem? Mały, kieszonkowy…

– Leżały tam różne rzeczy. Wszystko położyłam tam - wskazała półkę przy szafce z lekarstwami i znikła w łazience. Wyskoczyłem z łóżka, ale poszukiwania nie dały rezultatu.

– Musiałaś go widzieć - powiedziałem, kiedy wróciła do pokoju. Nic nie odpowiedziała, czesząc się przed lustrem. Teraz dopiero spostrzegłem, że jest blada, a w jej oczach, kiedy spotkały się w lustrze z moimi, było coś badawczego.

– Harey - zacząłem jak osioł jeszcze raz - magnetofonu nie ma na półce.

– Nic ważniejszego nie masz mi do powiedzenia…?

– Przepraszam - mruknąłem - masz rację, to głupstwo.

Tylko tego brakowało, żebyśmy się zaczęli kłócić!

Poszliśmy potem na śniadanie. Harey robiła dzisiaj wszystko inaczej niż zwykle, ale nie umiałem określić tej różnicy. Przyglądała się otoczeniu, kilka razy nie słyszała, co do niej mówiłem, jakby wpadając w nagłe zapatrzenie. Raz, kiedy podniosła głowę, zobaczyłem, że oczy jej się szklą.

– Co ci jest? - zniżyłem głos do szeptu. - Płaczesz?

– Och, zostaw mnie. To nie są prawdziwe łzy - wyjąkała. Nie powinienem był może poprzestać na tym, ale niczego tak się nie bałem, jak „szczerych rozmów”. Miałem zresztą na głowie coś innego, chociaż wiedziałem, że knowania Snauta i Sartoriusa tylko mi się przyśniły, zacząłem rozważać, czy na Stacji jest w ogóle jakaś poręczna broń. O tym, co z nią zrobię, nie myślałem, chciałem ją po prostu mieć. Powiedziałem Harey, że muszę zajrzeć do ładowni i do magazynów. Poszła za mną, milcząc. Przetrząsałem skrzynie, szperałem w zasobnikach, a kiedy zeszedłem na

sarn dół, nie mogłem się oprzeć chęci zajrzenia do chłodni. Nie chciałem jednak, żeby Harey tam weszła, dlatego uchyliłem tylko drzwi i obszedłem oczami całe pomieszczenie. Ciemny całun wzdymał się, okrywając wydłużony kształt, ale z miejsca, w którym stałem, nie mogłem zobaczyć, czy czarna leży jeszcze tam, gdzie przedtem. Wydało mi się, że to miejsce jest puste.

Nie znalazłem nic, co by mi odpowiadało, i łaziłem tak w coraz gorszym humorze, aż raptem spostrzegłem się, że nie widzę Harey. Zaraz zresztą przyszła - została w korytarzu - ale już to, że próbowała oddalić się ode mnie, co przychodziło jej z takim trudem, nawet na chwilę, powinno mnie było zastanowić. Wciąż jednak zachowywałem się jak obrażony nie wiedzieć na kogo czy po prostu jak kretyn. Rozbolała mnie głowa, nie mogłem znaleźć żadnych proszków i zły jak wszyscy diabli przewróciłem do góry nogami całą zawartość apteczki. Do sali operacyjnej znów nie chciało mi się iść, byłem tego dnia taki niewydarzony jak rzadko. Harey snuła się jak cień po kabinie, czasem znikała na chwilę, po południu, kiedyśmy już zjedli obiad (właściwie ona w ogóle nie jadła, a ja bez apetytu z powodu pękającej z bólu głowy nie próbowałem jej nawet zachęcić do jedzenia), usiadła nagle koło mnie i zaczęła skubać rękaw mojej bluzy.

– No, co tam? - mruknąłem machinalnie.

Miałem ochotę pójść na górę, bo zdawało mi się, że rury niosą słabe echo stukania, świadczące, że Sartorius grzebie się w aparaturze wysokiego napięcia, ale naraz odechciało mi się na myśl, że będę musiał pójść z Harey, której obecność w bibliotece jeszcze na poły wytłumaczalna, tam, wśród maszyn, może dać Snautowi okazję do jakiejś niewczesnej uwagi.

– Kris - szepnęła - jak jest z nami…? Westchnąłem mimo woli, nie mogę powiedzieć, żeby to był mój szczęśliwy dzień.

– Jak najlepiej. O co znów chodzi?

– Chciałabym z tobą porozmawiać.

– Proszę. Słucham.

– Ale nie tak.

– A jak? No, mówiłem ci, wiesz, głowa mnie boli, mam masę kłopotów…

– Trochę dobrej woli, Kris. Zmusiłem się do uśmiechu. Na pewno był nędzny.

– Tak, kochanie. Mów.

– A powiesz mi prawdę? Uniosłem brwi. Nie podobał mi się taki początek. - Dlaczego miałbym kłamać?

– Możesz mieć powody. Poważne. Ale jeśli chcesz, żeby… no, wiesz… to nie okłamuj mnie.

Milczałem.

– Ja ci coś powiem i ty mi coś powiesz. Dobrze? To będzie prawda. Bez względu na wszystko.

Nie patrzałem jej w oczy, chociaż szukała mojego wzroku, udałem, że tego nie widzę.

– Mówiłam ci już, że nie wiem, skąd się tu wzięłam. Ale może ty wiesz. Czekaj, jeszcze ja. Może nie wiesz. Ale jeżeli wiesz, tylko nie możesz mi tego teraz powiedzieć, to może później, kiedyś? To nie będzie najgorsze. W każdym razie dasz mi szansę.