Выбрать главу

Miałem na sobie tylko slipy i siatkową koszulkę. Jedno i drugie rzuciłem na podłogę jak szmaty i nagi skoczyłem pod tusz. Uderzenie wody odczułem jak ulgę. Wiłem się pod ulewą twardych, gorących strumieni, masowałem ciało, parskałem, wszystko jakoś przesadnie, jakbym wytrząsał, wyrzucał z siebie całą tę mętną, zarażającą podejrzeniami niepewność, która przepełniała Stację.

Wyszukałem w szafie lekki strój treningowy, który można także nosić pod skafandrem, przełożyłem do kieszeni cały mój skąpy dobytek; pomiędzy kartkami notatnika wyczułem coś twardego, był to nie wiadomo jak zawieruszony tam klucz od mego ziemskiego mieszkania, który obracałem chwilę w palcach, nie wiedząc, co z nim począć. W końcu położyłem go na stole. Przyszło mi na myśl, że, być może, będę potrzebował jakiejś broni. Na pewno nie był nią uniwersalny scyzoryk, ale nie miałem nic innego, a nie znajdowałem się jeszcze w takim stanie ducha, żeby rozpocząć poszukiwania jakiegoś miotacza promieni lub czegoś w tym rodzaju. Usiadłem na metalowym krzesełku pośrodku pustej przestrzeni, z dala od wszystkich rzeczy. Chciałem być sam. Z zadowoleniem stwierdziłem, że mam jeszcze ponad pół godziny czasu; trudno, skrupulatność w przestrzeganiu wszelkich, wszystko jedno, ważnych czy nieistotnych, zobowiązań jest moją naturą. Wskazówki na dwudziestoczterogodzinnej tarczy zegara stały na siódmej. Słońce zachodziło. Siódma czasu miejscowego to była dwudziesta pokładów Prometeusza. Solaris musiała już zmaleć na ekranach Moddarda do rozmiarów iskry i nie odróżniała się niczym od gwiazd. Cóż mógł mnie jednak obchodzić Prometeusz? Zamknąłem oczy. Panowała zupełna cisza, jeśli nie liczyć rozlegającego się w regularnych odstępach czasu miaukania rur. Woda cykała cicho w łazience, kapiąc na porcelanę.

Gibarian nie żył. Jeśli dobrze zrozumiałem, co mówił Snaut, to od jego śmierci minęło ledwo kilkanaście godzin. Co zrobili z ciałem? Czy pochowali je? Prawda, na tej planecie nie można było tego zrobić. Zastanawiałem się nad tym rzeczowo przez dłuższą chwilę, jakby los martwego był najważniejszy, aż uświadomiwszy sobie nonsensowność tych rozmyślań, wstałem i zacząłem chodzić po przekątnej pokoju, trącając końcem stopy bezładnie rozrzucone książki, jakąś małą, pustą torbę polową; pochyliłem się i podniosłem ją. Nie była pusta. Zawierała flaszkę z ciemnego szkła, tak lekką, jakby była wydmuchana z papieru. Popatrzyłem przez nią w okno, w ponuro czerwieniejące, zadymione brudnymi mgłami ostatnie światło zachodu. Co się ze mną działo? Dlaczego zajmowałem się byle bzdurą, byle wpadającym w rękę nieważnym drobiazgiem?

Drgnąłem, bo zapaliło się światło. Oczywiście, fotokomórka, wrażliwa na zapadający zmierzch. Pełen byłem oczekiwania, napięcie narastało do tego stopnia, że w końcu nie chciałem mieć za sobą pustej przestrzeni. Postanowiłem z tym walczyć. Przysunąłem krzesło do półek. Wyciągnąłem aż nadto dobrze mi znany drugi tom starej monografii Hughesa i Eugla „Historia Solaris” i zacząłem go wertować, wsparłszy gruby, sztywny grzbiet na kolanie.

Odkrycie Solaris nastąpiło niemal na sto lat przed moim urodzeniem. Planeta krąży wokół dwu słońc - czerwonego i niebieskiego. Przez czterdzieści lat z górą nie zbliżył się do niej żaden statek. W owych czasach teoria Gamowa-Shapleya o niemożliwości powstania życia na planetach gwiazd podwójnych uchodziła za pewnik. Orbity takich planet bezustannie zmieniają się wskutek grawitacyjnej gry, zachodzącej podczas wzajemnego okrążania się pary słońc.

Powstające perturbacje na przemian kurczą i rozciągają orbitę planety i pierwociny życia, jeśli powstaną, ulegają zniszczeniu przez promienisty żar bądź lodowate zimno. Zmiany te zachodzą w okresie milionów lat, więc - wedle skali astronomicznej czy biologicznej (bo ewolucja wymaga setek milionów, jeśli nie miliarda lat) - w czasie bardzo krótkim.

Solaris miała według pierwotnych obliczeń zbliżyć się w ciągu pięciuset tysięcy lat na odległość połowy jednostki astronomicznej do swego czerwonego słońca, a po dalszym milionie - spaść w jego rozżarzoną otchłań.

Ale już po kilkunastu latach przekonano się, że jej tor nie wykazuje wcale oczekiwanych zmian, zupełnie jak gdyby był stały, tak stały, jak tory planet naszego układu słonecznego.

Powtórzono, teraz już z najwyższą dokładnością, obserwacje i obliczenia, które potwierdziły tylko to, co było znane: że Solaris posiada orbitę nietrwałą.

Z jednej z kilkuset odkrywanych rokrocznie planet, które kilkuwierszowymi notatkami, podającymi elementy ich ruchu, zostają wciągnięte do wielkich statystyk, Solaris awansowała wówczas do rangi ciała godnego szczególnej uwagi.

Jakoż w cztery lata po tym odkryciu okrążyła ją wyprawa Ottenskjolda, który badał planetę z Laokoona i dwu towarzyszących statków posiłkowych. Wyprawa ta miała charakter prowizorycznego, zaimprowizowanego zwiadu, tym bardziej że nie była zdolna lądować. Wprowadziła na orbity równikowe i biegunowe większą ilość automatycznych satelitów-obserwatorów, których głównym zadaniem były pomiary potencjałów grawitacyjnych. Ponadto zbadano powierzchnię planety, niemal w całości pokrytą oceanem, i nieliczne, wznoszące się nad jego poziom płaskowyże. Ich łączna powierzchnia nie dorównuje obszarowi Europy, choć Solaris ma średnicę o dwadzieścia procent większą od Ziemi. Te skrawki skalistego i pustynnego lądu, rozsiane nieregularnie, skupiają się głównie na półkuli południowej. Poznano też skład atmosfery, pozbawionej tlenu, i dokonano nader dokładnych pomiarów gęstości planety, jak również albeda i innych elementów astronomicznych. Jak to było oczekiwane, nie odnaleziono żadnych śladów życia ani na lądach, ani też nie dostrzeżono ich w oceanie.

W ciągu dalszych dziesięciu lat Solaris, teraz już znajdująca się w środku uwagi wszystkich obserwatoriów tego regionu, wykazywała zdumiewającą tendencję do zachowania swojej ponad wszelką wątpliwość grawitacyjnie nietrwałej orbity. Przez jakiś czas sprawa pachniała skandalem, gdyż winą za taki wynik obserwacji próbowano obarczyć (w trosce o dobro nauki) już to pewnych ludzi, już to maszyny rachujące, którymi się posługiwali.

Brak funduszów opóźnił wysłanie właściwe ekspedycji solarycznej o dalsze trzy lata, aż do chwili, kiedy Shannahan, skompletowawszy załogę, uzyskał od Instytutu trzy jednostki o tonażu C, klasy kosmodromicznej. Półtora roku przed przybyciem ekspedycji, która wystartowała z obszaru alfy Wodnika, druga flota eksploracyjna wprowadziła z ramienia Instytutu automatyczny Sateloid - Luną 247, na okołosolaryczną orbitę. Sateloid ten po trzech kolejnych rekonstrukcjach, oddzielonych od siebie dziesiątkami lat, pracuje do dnia dzisiejszego. Dane, które zebrał, potwierdziły ostatecznie spostrzeżenie ekspedycji Ottenskjolda o aktywnym charakterze ruchów oceanu.

Jeden statek Shannahana pozostał na wysokiej orbicie, dwa zaś po wstępnych przygotowaniach wylądowały na skalistym skrawku lądu, który zajmuje około sześciuset mil kwadratowych u południowego bieguna Solaris. Prace ekspedycji zakończyły się po osiemnastu miesiącach, przebiegając pomyślnie, z wyjątkiem jednego nieszczęśliwego wypadku, spowodowanego wadliwym działaniem aparatów. W łonie ekipy naukowej przyszło jednak do rozłamu na dwa zwalczające się obozy. Przedmiotem sporu stał się ocean. Uznano go na podstawie analiz za twór organiczny (nazwać go żywym nikt jeszcze podówczas nie śmiał). Gdy jednak biologowie widzieli w nim twór prymitywny - coś w rodzaju gigantycznej zespólni, a więc jak gdyby jedną, spotworniałą w swym wzroście, płynną komórkę (ale nazywali go „formacją prebiologiczną”), która cały glob otoczyła galaretowatym płaszczem, o głębokości sięgającej miejscami kilku mil - to astronomowie i fizycy twierdzili, że musi to być struktura nadzwyczaj wysoko zorganizowana, być może bijąca zawiłością budowy organizmy ziemskie, skoro potrafi w czynny sposób wpływać na kształtowanie orbity planetarnej. Żadnej bowiem innej przyczyny, wyjaśniającej zachowanie się Solaris, nie wykryto, ponadto zaś planetofizycy wykryli związek pomiędzy pewnymi procesami plazmatycznego oceanu a mierzonym lokalnie potencjałem grawitacyjnym, który zmieniał się w zależności od oceanicznej „przemiany materii”.