– Kris… - jeszcze ciszej niż przedtem szepnęła Harey. Czułem raczej, niż słyszałem, jak bezszelestnie podeszła do mnie, i udałem, że nic o tym nie wiem. W tej chwili chciałem być sam. Musiałem być sam. Nie zdobyłem się jeszcze na nic, na żadną decyzję, nie zapadło żadne postanowienie. Wpatrzony w ciemniejące niebo, w gwiazdy, które były tylko widmowym cieniem ziemskich gwiazd, stałem
bez ruchu, a w pustce, która zastępowała gonitwę myśli sprzed chwili, rosła bez słów martwa, obojętna pewność, że tam, dokąd nie mogłem sięgnąć, wybrałem już i udając, że nic się nie stało, nie miałem nawet tyle siły, żeby sobą wzgardzić.
Myśliciele
Kris, to przez ten eksperyment?
Skurczyłem się na jej głos. Leżałem bezsennie od godzin, wpatrzony w ciemność, samotny, bo nie słyszałem nawet jej oddechu i w pogmatwanych labiryntach nocnych myśli, majaczliwych, na pół sensownych i nabierających przez to nowego wymiaru i znaczenia, zapomniałem o niej.
– Co… skąd wiesz, że nie śpię…? - spytałem. W moim głosie był strach.
– Po tym, jak oddychasz… - powiedziała cicho, jakoś przepraszająco. - Nie chciałam ci przeszkadzać… Jeżeli nie możesz, nie mów…
– Nie, dlaczego. Tak, to ten eksperyment. Zgadłaś.
– Czego oni się po nim spodziewają?
– Sami nie wiedzą. Czegoś. Czegokolwiek. To nie jest operacja „Myśl”, tylko „Rozpacz”. Teraz trzeba tylko jednego człowieka, który miałby dostateczną odwagę i wziął na siebie odpowiedzialność za decyzję, ale ten rodzaj odwagi większość uważa za zwykłe tchórzostwo, bo to jest odwrót, uważasz, rezygnacja, ucieczka niegodna człowieka. Tak jakby godne człowieka było brnąć i grzęznąć, i tonąć w czymś, czego nie pojmuje i nigdy nie pojmie.
Urwałem, ale nim przyspieszony oddech uspokoił się, nowy przypływ gniewu wyrzucił mi z ust:
– Naturalnie, nigdy nie brak facetów z praktycznym spojrzeniem. Mówili, że jeśli się nawet kontaktu nawiązać nie uda, to studiując tę plazmę - wszystkie te szalone żywe miasta, które wyskakują z niej na dobę, żeby zniknąć - poznamy tajemnice materii, jakby nie wiedzieli, że to jest oszukiwanie się, chodzenie po bibliotece, spisanej w niezrozumiałym języku, że się niby będzie tylko oglądać kolory grzbietów… A jakże!
– Czy nie ma więcej takich planet?
– Nie wiadomo. Może są, znamy tylko tę jedną. W każdym razie ona jest czymś nadzwyczaj rzadkim, nie tak jak Ziemia. My, my jesteśmy pospolici, jesteśmy trawą wszechświata i szczycimy się tą naszą pospolitością, że taka powszechna, i myśleliśmy, że wszystko można w niej pomieścić. To był taki schemat, z którym wyruszyło się śmiało i radośnie w daclass="underline" inne światy! No, więc cóż to takiego te inne światy? Opanujemy je albo zostaniemy opanowani, nic innego nie było w tych nieszczęsnych mózgach, ach, nie warto. Nie warto.
Wstałem, po omacku wyszukałem apteczkę płaski słoik z tabletkami nasennymi.
– Będę spał, kochanie - powiedziałem, odwracając się ku ciemności, w której wysoko szumiał wentylator. - Muszę spać. W przeciwnym wypadku sam nie wiem…
Usiadłem na łóżku. Dotknęła mojej ręki. Chwyciłem ją, niewidzialną, i trzymałem bez ruchu, aż siłę tego uścisku rozluźnił sen.
Rano, kiedy się obudziłem świeży i wypoczęty, eksperyment wydał mi się czymś błahym, nie rozumiałem, jak mogłem przywiązywać doń taką wagę. Także i to, że Harey musiała pójść ze mną do laboratorium, mało mnie obeszło. Wszystkie jej wysiłki stawały się daremne po mojej kilkuminutowej nieobecności w pokoju, więc zrezygnowałem z dalszych prób, na które nastawała (gotowa nawet dać się gdzieś zamknąć), i poradziłem jej, żeby sobie wzięła jakąś książkę do czytania.
Bardziej od samego zabiegu interesowało mnie, co zastanę w laboratorium. Poza dość znacznymi lukami w regałach i szafach ze szkłem analitycznym (nadto w niektórych szafach brakło szyb, a tafla jednych drzwi była gwiaździście spękana, jakby toczyła się tu niedawno walka, o śladach pospiesznie, choć skrupulatnie usuniętych) nie było w tej wielkiej, biało-niebieskiej sali nic osobliwego. Snaut, krzątający się przy aparaturze, zachował się nader poprawnie, przyjął pojawienie Harey jako coś całkiem zwykłego i skłonił się jej lekko z daleka; kiedy zwilżał mi skronie i czoło płynem fizjologicznym, ukazał się Sartorius. Wszedł małymi drzwiami, prowadzącymi do ciemni. Był w białym płaszczu, z narzuconym nań czarnym fartuchem przeciwpromiennym, który sięgał mu do kostek. Rzeczowy, zamaszysty, przywitał się ze mną, jakbyśmy byli jednymi z setki pracowników wielkiego ziemskiego instytutu i rozstali się poprzedniego dnia. Zauważyłem dopiero teraz, że martwy wyraz nadają jego twarzy kontaktowe szkła, które nosił pod powiekami zamiast okularów.
Z rękami skrzyżowanymi na piersiach stał. patrząc, jak Snaut opasuje mi przyłożone do głowy elektrody bandażem, który uformował rodzaj białego czepca. Kilkakrotnie obiegł oczami całą salę, jakby nie dostrzegając w ogóle Harey, która, skulona, nieszczęśliwa, siedziała na małym taborecie pod ścianą udając, że czyta książkę; kiedy Snaut odstąpił od mego fotela, poruszyłem obciążoną metalem i przewodami głową, żeby zobaczyć, jak włącza aparaturę, ale Sartorius podniósł nieoczekiwanie rękę i odezwał się z namaszczeniem:
– Doktorze Kelvin! Proszę o chwilę uwagi i koncentracji! Nie zamierzam niczego panu narzucać, bo to nie prowadziłoby do celu, ale musi pan zaprzestać myślenia o sobie, o mnie, o koledze Snaucie, o jakichkolwiek innych osobach, aby eliminując przypadkowość poszczególnych indywidualności, skupić się na sprawie, którą tu reprezentujemy. Ziemia i Solaris, generacje badaczy stanowiące całość, mimo iż pojedynczy ludzie mają swój początek i koniec, nasza nieustępliwość w dążeniu do nawiązania intelektualnego kontaktu, rozmiary historycznej drogi przebytej przez ludzkość, pewność jej przedłużenia w czasie przyszłym, gotowość do wszelkich ofiar i trudów, do oddania wszystkich osobistych uczuć tej naszej misji - oto jest szereg tematów, które winny wypełnić najdokładniej pana świadomość. Bieg skojarzeń nie zależy wprawdzie całkowicie od pana woli, lecz to, że pan się tu znajduje, zapewnia autentyczność przedstawionego przeze mnie ciągu. Jeżeli nie będzie pan pewien, że wywiązał się z zadania, proszę powiedzieć to, a kolega Snaut powtórzy zapis. Mamy przecież czas…
Ostatnie słowa wypowiedział z bladym, suchym uśmiechem, który nie odjął jego oczom wyrazu przenikliwego osłupienia. Skręcałem się wewnętrznie od steku tych tak serio, z taką powagą wygłaszanych frazesów, na szczęście Snaut przerwał przeciągającą się ciszę.
– Można, Kris? - spytał, oparty łokciem o wysoki pulpit elektroencefalografu, w niedbałej i poufałej zarazem pozie, jakby się opierał o krzesło. Byłem mu wdzięczny za to, że nazwał mnie po imieniu.
– Można - powiedziałem przymykając oczy. Trema, która opustoszyła mój umysł, kiedy skończył mocowanie elektrod i położył palce na wyłączniku, ustąpiła nagle, przez rzęsy zobaczyłem różowawy brzask kontrolnych lampek na czarnej płycie aparatu. Zarazem wilgotny i nieprzyjemny chłód metalowych elektrod, niczym zimnych monet opasujących mi głowę, nikł. Byłem jak szara, nie oświetlona arena. Pustce tej asystował ze wszech stron tłum niewidzialnych widzów, amfiteatralnie wezbrany wokół milczenia, w którym rozwiewała się ironiczna wzgarda dla Sartoriusa i Misji. Napięcie wewnętrznych obserwatorów, pożądliwych odegrania zaimprowizowanej roli, słabło. Harey? - pomyślałem to słowo na próbę, z mdlącym niepokojem, gotowy natychmiast wycofać je. Ale ta moja czujna, ślepa widownia nie zaprotestowała. Przez jakąś chwilę cały byłem czystą tkliwością, szczerym żalem, gotowy do cierpliwych, długich ofiar. Harey wypełniła mnie bez rysów, bez kształtów, bez twarzy, i naraz przez jej bezosobowe, rozpaczliwą czułością oddychające pojęcie całą powagą swego profesorskiego oblicza zwidział mi się w szarej ciemności Giese, ojciec solarystyki i solarystów. Ale nie o tym błotnistym wybuchu myślałem, o cuchnącej otchłani, która pochłonęła jego złote okulary i sumiennie wyszczotkowane siwe wąsy, widziałem tylko miedzioryt na tytułowej karcie monografii, gęsto zakreskowane tło, którym artysta obwiódł jego głowę, że stała niczego nie podejrzewając prawie w aureoli, tak podobna nie rysami, lecz rzetelną, staroświecką rozwagą do twarzy mego ojca, i w końcu nie wiedziałem, który z nich patrzy na mnie. Obaj nie mieli grobu, rzecz w naszych czasach tak częsta i zwykła, że nie budząca żadnych szczególnych wzruszeń.