Выбрать главу

Z mego miejsca widziałem tylko część kolistego korytarza, który opasywał laboratorium. Znajdowało się na samym szczycie Stacji, tuż pod tarczą wierzchniego pancerza, dlatego zewnętrzne ściany były wklęsłe i pochyłe, z umieszczonymi co kilka metrów oknami, niczym strzelnice; przesłaniające z zewnątrz klapy unosiły się właśnie w górę, błękitny dzień dochodził kresu. Przez grube szyby buchnął oślepiający blask. Każda niklowa listwa, każda klamka zapłonęła jak małe słońce. Drzwi do laboratorium - ta wielka płyta chropawego szkła - rozjarzyły się niczym otwór paleniska. Patrzałem na moje poszarzałe w tym upiornym świetle, złożone na kolanach ręce. W prawej trzymałem pistolet gazowy, pojęcia nie miałem, kiedy ani jak wyrwałem go z futerału. Wpuściłem go tam na powrót. Wiedziałem już, że nie pomoże mi nawet miotacz atomowy, cóż mógłbym nim zdziałać! Rozwalić drzwi? Wedrzeć się do laboratorium?

Wstałem. Zapadająca w ocean, podobna do wybuchu wodorowego tarcza posłała za mną poziomy pęk promieni, materialnych prawie; kiedy trafiły mój policzek (schodziłem już po stopniach w dół), było to jak przyłożenie rozgrzanej pieczęci.

W połowie schodów rozmyśliłem się i wróciłem na górę. Obszedłem laboratorium dokoła. Jak powiedziałem, korytarz otaczał je: przeszedłszy ze sto kroków, znalazłem się po drugiej stronie, naprzeciw zupełnie podobnych, szklanych drzwi. Nie próbowałem ich otworzyć, wiedziałem, że są zamknięte.

Szukałem jakiegoś okienka w plastykowej ścianie, choćby jakiejś szczeliny; myśl o podpatrywaniu Sartoriusa nie wydała mi się wcale niegodziwa. Chciałem skończyć z domysłami i poznać prawdę, chociaż nie wyobrażałem sobie, jak będę ją mógł zrozumieć.

Przyszło mi na myśl, że światło dają salom laboratorium okna sufitowe, to znaczy umieszczone w wierzchnim pancerzu, i gdybym wydostał się na zewnątrz, mógłbym, być może, zajrzeć przez nie do środka. W tym celu musiałem zejść na dół po skafander i aparat tlenowy. Stałem u schodów, zastanawiająć się, czy gra warta jest świeczki. Było całkiem prawdopodobne, że szkło górnych okien jest matowe, ale cóż mi pozostawało. Zszedłem na średni poziom. Musiałem przejść obok radiostacji. Drzwi były otwarte na oścież. Siedział w fotelu tak, jak go zostawiłem. Spał. Na odgłos moich kroków drgnął i otworzył oczy.

– Halo, Kelvin! - odezwał się ochryple. Milczałem.

– No i co, dowiedziałeś się czegoś? - spytał.

– Owszem - odparłem powoli. - On nie jest sam.

Wykrzywił usta.

– No proszę. To już coś. Ma gości, powiadasz?

– Nie rozumiem, dlaczego nie chcecie powiedzieć, co to jest - rzuciłem jakby od niechcenia. - Przecież zostając tu i tak dowiem się prędzej czy później. Więc po co te tajemnice?

– Zrozumiesz, jak sam będziesz miał gości - powiedział. Wyglądało mi, że na coś czeka i nie bardzo chce mu się rozmawiać.

– Dokąd idziesz? - rzucił, kiedy się odwróciłem. Nie odpowiedziałem. Hala lotniska była w tym samym stanie, w jakim ją zostawiłem. Na wzniesieniu stał otwarty na oścież mój osmalony zasobnik. Zbliżyłem się do stojaków ze skafandrami, ale raptem odechciało mi się tej eskapady na wierzchni pancerz. Zawróciłem na miejscu i zeszedłem krętymi schodkami w dół, do magazynów. Wąski korytarz pełen był butli i ustawionych jedna na drugiej skrzyń. Ściany stanowił tu nagi, błyszczący sinawo w świetle metal. Jeszcze kilkadziesiąt kroków i ukazały się pod stropem biało oszronione przewody aparatury chłodniczej. Poszedłem ich śladem. Wnikały poprzez ujętą w gruby plastykowy kołnierz mufę do zamkniętego szczelnie pomieszczenia. Gdy otworzyłem ciężkie, grube na dwie dłonie drzwi o gumowym obrzeżu, owionął mnie przenikający do kości mróz. Zadrżałem. Z gęstwiny ośnieżonych zwojnic zwisały lodowe sople. I tu stały warstewką śniegu okryte skrzynie, zasobniki, półki pod ścianami pełne były puszek i opakowanych w przezroczysty plastyk żółtawych brył jakiegoś tłuszczu. W głębi beczkowaty strop obniżał się. Wisiała tam gruba, iskrząca się od lodowych igiełek zasłona. Odgarnąłem jej brzeg. Na legowisku z aluminiowych krat spoczywał okryty szarą materią wielki, podługowaty kształt. Podniosłem skraj płachty i zajrzałem w ściętą twarz Gibariana. Czarne włosy z siwym pasmem nad czołem przylegały gładko do czaszki, Krtań sterczała wysoko, przełamując szyję. Wyschłe oczy patrzały pionowo w strop, w rogu powieki zebrała się mętna kropla lodu. Zimno tak mnie przeszywało, że z trudem powstrzymywałem szczękanie zębów. Nie puszczając całunu, drugą ręką dotknąłem jego policzika. Było to całkiem, jakbym dotknął zmarzłego drewna. Skóra była chropawa od zarostu, który przekłuwał ją czarnymi punkcikami. Wyraz niezmiernej, pogardliwej cierpliwości zastygł w złożeniu warg. Opuszczając skraj materiału zauważyłem, że po drugiej stronie ciała wysuwa się spod fałd kilka czarnych, podługowatych korali czy ziaren fasoli, od najmniejszych do wielkich. Naraz zamarłem.

To były palce nagich stóp widziane od strony podeszwy, jajowate brzuśce paluchów odstawały z lekka, pod zmiętym skrajem całunu leżała, spłaszczona, Murzynka.

Spoczywała na twarzy, jakby pogrążona w głębokim śnie. Cal za calem odciągnąłem gruby materiał. Głowa, pokryta włosami, zgruźlonymi w małe, sinawe pęczki, leżała w zgięciu tak samo czarnego, masywnego ramienia. Lśniącą skórę pleców napinały wzniesienia kręgosłupa. Kolosalnego cielska nie ożywiał najmniejszy ruch. Raz jeszcze spojrzałem na bose podeszwy jej stóp i uderzyła mnie wtedy dziwna rzecz: nie były spłaszczone ani zbite ciężarem, który musiały podtrzymywać, nie były nawet zrogowaciałe od chodzenia boso, pokrywała je skóra równie cienka jak pleców czy rąk.

Sprawdziłem to wrażenie dotknięciem, które przyszło mi daleko trudniej aniżeli dotknięcie martwego ciała. Stała się wówczas rzecz niewiarygodna: to wydane na dwudziestostopniowy mróz ciało żyło i poruszyło się. Podciągnęła stopę jak śpiący pies, kiedy go wziąć za łapę.

Zamarznie tu - pomyślałem, ale jej ciało było spokojne i niezbyt chłodne, czułem jeszcze rozwiewający się w opuszkach palców miękki dotyk. Cofnąłem się tyłem za zasłonę, opuściłem ją i wróciłem na korytarz. Wydało mi się, że panuje w nim niesamowity upał. Schody wyprowadziły mnie tuż przy hali lotniska. Usiadłem na zwiniętym w rulon pierściennym spadochronie i wziąłem głowę w ręce. Czułem się jak obity. Nie wiedziałem, co się ze mną dzieje. Byłem zdruzgotany, moje myśli osuwały się po jakimś urwisku grożąc runięciem - utrata świadomości, unicestwienie wydały mi się nie wysłowioną, niedosięgłą łaską.

Nie miałem po co iść do Snauta czy Sartoriusa, nie wyobrażałem sobie, żeby ktokolwiek mógł złożyć w całość to, co dotychczas przeżyłem, co widziałem, czego dotykałem własnymi rękami. Jedynym ratunkiem - ucieczką - wytłumaczeniem była diagnoza obłędu. Tak: musiałem oszaleć, i to natychmiast po lądowaniu. Ocean wpłynął tak na mój mózg - przeżywałem halucynacje po halucynacjach, a skoro tak, to nie trzeba marnować sił w daremnych próbach rozwikłania zagadek, nie istniejących w rzeczywistości, ale szukać pomocy lekarskiej, wezwać z radiostacji Prometeusza czy inny jakiś statek, wysłać sygnały SOS.

Stało się wówczas coś, czego bym raczej nie oczekiwał: myśl o tym, że zwariowałem, uspokoiła mnie.

Aż nadto dobrze rozumiałem słowa Snauta - jeśli założyć, że w ogóle istniał jakiś Snaut i że z nim kiedykolwiek rozmawiałem, przecież halucynacje mogły się rozpocząć dużo wcześniej - kto wie, czy nie przebywałem wciąż jeszcze na pokładzie Prometeusza, porażony nagłym atakiem choroby umysłowej, a wszystko, co przeżyłem, było tworem mego podrażnionego mózgu? Jeżeli jednak byłem chory, mogłem wyzdrowieć, a to dawało mi przynajmniej nadzieję wybawienia, której w żaden sposób nie potrafiłem dostrzec w poplątanych koszmarach kilka godzin zaledwie liczących solaryjskich doświadczeń.

Należało zatem przeprowadzić przede wszystkim jakiś pomyślany logicznie eksperyment nad samym sobą - experimentum crucis - który wykazałby mi, czy naprawdę oszalałem i jestem ofiarą majaków własnej wyobraźni, czy też, mimo ich absurdalności i nie prawdopodobieństwa, moje przeżycia są realne.

Rozmyślałem tak, przypatrując się metalowemu wspornikowi, który podtrzymywał konstrukcję nośną lotniska. Był to wystający ze ściany, obwałowany wypukłymi blachami, stalowy maszt, pomalowany na seledynowy kolor; w kilku miejscach, na wysokości jakiegoś metra, lakier złuszczył się, zapewne zdarły go przesuwane tędy rakietowe wózki. Dotknąłem stali, ogrzewałem ją chwilę dłonią, puknąłem w wywalcowany brzeg blachy ochronnej; czy majaczenie może osiągnąć taki stopień realności? Może - odpowiedziałem sam sobie; w końcu to była moja dziedzina, znałem się na tym.

A czy wymyślenie owego kluczowego eksperymentu jest możliwe? Początkowo wydało mi się, że nie, albowiem mój chory mózg (jeżeli rzeczywiście jest chory) będzie produkował wszelkie ułudy, jakich od niego zażądam. Przecież nie tylko w chorobie, ale i w najnormalniejszym śnie zdarza się, że rozmawiamy z nie znanymi nam na jawie osobami, że zadajemy tym śnionym postaciom pytania i słyszymy ich odpowiedzi; przy tym - choć osoby te są w istocie tylko płodami naszej własnej psychiki, niejako wyosobnionymi czasowo jej pseudo samodzielnymi częściami, to nie wiemy, jakie słowa padną z ich ust, dopóty, dopóki się (w owym śnie) nie odezwą do nas. A przecież naprawdę są to słowa spreparowane przez tamtą, wyodrębnioną część naszego własnego umysłu, a zatem powinniśmy je znać już w chwili, kiedyśmy je sami wymyślili, aby włożyć je w usta fikcyjnej postaci. Cokolwiek bym zatem zaplanował i urzeczywistnił, zawsze mogłem sobie powiedzieć, że postąpiłem tak właśnie, jak postępuje się we śnie. Ani Snaut, ani Sartorius nie musieli bynajmniej istnieć w rzeczywistości, stawianie zatem jakichkolwiek pytań im obu było daremne.