Zebrałem się w sobie, żeby wyskoczyć z łóżka; byłem przygotowany na to, że mi się nie uda, we śnie bardzo często nie panuje się nad własnym ciałem, które jest jakby sparaliżowane czy też nieobecne, liczyłem raczej na to, że się od tego zamiaru zbudzę. Nie zbudziłem się jednak, tylko usiadłem z nogami spuszczonymi na podłogę. Nie ma rady, muszę to dośnić do końca - pomyślałem, ale dobry nastrój uleciał bez śladu. Bałem się.
– Czego chcesz? - spytałem. Głos miałem ochrypły i musiałem odchrząknąć.
Odruchowo poszukałem bosymi nogami pantofli i zanim sobie przypomniałem, że nie mam tu żadnych pantofli, tak się uderzyłem w palec, że syknąłem. No, teraz będzie koniec! - pomyślałem z satysfakcją.
Ale w dalszym ciągu nic się nie stało. Harey cofnęła się, kiedy usiadłem. Plecami oparła się o poręcz łóżka. Sukienka drgała delikatnie tuż pod koniuszkiem lewej piersi, w takt bijącego serca. Przypatrywała mi się ze spokojnym zainteresowaniem. Pomyślałem, że najlepiej będzie wziąć prysznic, przyszła jednak refleksja, że prysznic, który się śni, nie może przecież zbudzić.
– Skąd się tu wzięłaś? - spytałem.
Podniosła moją rękę i zaczęła ją podrzucać starym gestem, podbijała opuszki moich palców i chwytała je.
– Nie wiem - powiedziała - czy to źle?
I głos był ten sam, niski, i ton roztargnienia. Zawsze mówiła, jakby nie bardzo dbając o wypowiadane słowa, jakby zajęta już czymś innym, robiła przez to czasem wrażenie bezmyślnej, a czasem pozbawionej wstydu, bo wszystkiemu przypatrywała się z przygaszonym zdziwieniem, które uzewnętrzniało się tylko w oczach.
– Czy… ktoś cię widział?
– Nie wiem. Przyszłam zwyczajnie. Czy to ważne, Kris?
Wciąż bawiła się moją ręką, ale jej twarz nie brała już w tym udziału. Nachmurzyła się.
– Harey…?
– Co, miły?
– Skąd wiedziałaś, gdzie jestem?
To ją zastanowiło. W uśmiechu - miała tak ciemne wargi, że kiedy jadła wiśnie, nie było tego znać - pokazała koniuszki zębów.
– Pojęcia nie mam. To śmieszne, nie? Spałeś, jak weszłam, ale cię nie zbudziłam. Nie chciałam cię budzić, bo jesteś złośnik. Złośnik i nudziarz - w takt tych słów podrzuciła energiczniej moją dłoń.
– Byłaś na dole?
– Byłam. Uciekłam stamtąd; tam jest zimno.
Puściła moją rękę. Kładąc się bokiem, rzuciła głową w tył, żeby całe włosy przesypały się na jedną stronę, i spojrzała na mnie z tym półuśmiechem, który wtedy dopiero przestał mnie drażnić, kiedy ją pokochałem.
– Przecież… Harey… przecież… - bełkotałem.
Pochyliłem się nad nią i uniosłem krótki rękaw sukienki. Tuż nad podobnym do kwiatka znakiem szczepienia ospy czerwieniał drobny ślad po nakłuciu. Chociaż się tego spodziewałem (bo wciąż całkiem odruchowo poszukiwałem strzępów logiki w niemożliwości) - zrobiło mi się mdło. Dotknąłem palcem tej ranki po zastrzyku, który śnił mi się potem latami, że budziłem się z jękiem na potarganej pościeli, zawsze w tej samej pozie, skurczony niemal we dwoje, tak jak ona leżała, kiedy ją znalazłem już prawie zimną - bo usiłowałem we śnie zrobić to samo co ona, jak gdybym chciał w ten sposób przebłagać jej pamięć czy towarzyszyć jej w tych ostatnich minutach, kiedy poczuła już działanie zastrzyku i musiała się bać. Bała się przecież nawet zwykłego skaleczenia, nie mogła nigdy znieść bólu ani widoku krwi i naraz zrobiła taką straszną rzecz, zostawiwszy pięć słów na kartce adresowanej do mnie. Miałem ją w papierach, nosiłem przy sobie stale, wyświechtaną, rozpadającą się wzdłuż zgięć, nie miałem odwagi się z nią rozstać - tysiące razy wracałem do chwili, w której ją pisała, i do tego, co musiała wtedy czuć. Wmawiałem sobie, że chciała to tylko zrobić na niby i przestraszyć mnie, a tylko dawka okazała się - niechcący - zbyt wielka; wszyscy przekonywali mnie, że tak było albo że to musiała być decyzja chwili, spowodowana depresją, nagłą depresją. Nie wiedzieli jednak tego, co powiedziałem jej na pięć dni przedtem i tak, aby ją ugodzić najdotkliwiej, zabrałem rzeczy, a ona, kiedy się pakowałem, powiedziała nadzwyczaj spokojnie: „Wiesz, co to znaczy…?” - a ja udałem, że nie rozumiem, chociaż doskonale rozumiałem, ale miałem ją za tchórza, i powiedziałem jej także i to - a teraz leżała w poprzek łóżka i patrzała na mnie uważnie, jak gdyby nie wiedziała, że ją zabiłem.
– Nic więcej nie potrafisz? - spytała. Pokój był czerwony od słońca, w jej włosach tlał brzask, spojrzała na własne ramię, stało się naraz ważne przez to, że je tak długo oglądałem, a kiedy opuściłem dłoń, położyła na niej chłodny, gładki policzek.
– Harey - wychrypiałem - to nie może być…
– Przestań!
Oczy miała zamknięte, widziałem ich drganie pod napiętymi powiekami, czarne rzęsy dotykały policzków.
– Gdzie my jesteśmy, Harey?
– U nas.
– Gdzie to jest?
Oko jej otwarło się na mgnienie i zaraz zamknęło. Połaskotała rzęsami moją dłoń.
– Kris!
– Co?
– Dobrze mi.
Siedziałem nad nią, nie ruszając się. Podniosłem głowę i zobaczyłem część łóżka, rozburzone włosy Harey i moje nagie kolana w lustrze nad umywalnią. Przyciągnąłem stopą jedno z tych na pół stopionych narzędzi, które walały się po podłodze, i podniosłem je swobodną ręką. Koniec był ostry. Przyłożyłem go do skóry, tuż nad miejscem, gdzie różowiała półokrągła, symetryczna blizna, i wbiłem w ciało. Ból był dotkliwy. Patrzałem na cieknącą krew, która staczała się dużymi kroplami po wewnętrznej powierzchni uda i kapała cicho na podłogę.
To było daremne. Coraz wyraźniejsze stawały się okropne myśli, które chodziły mi po głowie, już nie mówiłem sobie „to sen”, dawno przestałem weń wierzyć, myślałem teraz „muszę się bronić”. Spojrzałem na jej plecy, przechodzące pod białym materiałem w wygięcie biodra, bose stopy zwiesiła nad podłogą. Sięgnąłem ku nim, lekko ująłem jej różową piętę i przesunąłem palcami po podeszwie stopy. Była delikatna jak u noworodka.
Wiedziałem już właściwie na pewno, że to nie jest Harey - i prawie całkiem - że ona sama o tym nie wie.
Bosa stopa poruszyła mi się w dłoni, ciemne wargi Harey nabrzmiewały śmiechem bez wydania głosu.
– Przestań… - szepnęła.
Łagodnie wyswobodziłem rękę i wstałem. Byłem wciąż jeszcze nagi. Ubierając się pospiesznie, zobaczyłem, jak siadła na łóżku. Patrzała na mnie.
– Gdzie są twoje rzeczy? - spytałem i zaraz tego pożałowałem.
– Moje rzeczy?
– Co, masz tylko tę sukienkę?
Teraz była to już gra. Starałem się zachować umyślnie nonszalancko, zwyczajnie, jak gdybyśmy się rozstali wczoraj, nie, jakbyśmy się w ogóle nigdy nie rozstawali. Wstała i znanym mi lekkim a silnym ruchem trzepneła spódniczką, żeby ją rozprostować. Moje słowa zaintrygowały ją, choć nic nie powiedziała. Objęła otoczenie wzrokiem po raz pierwszy rzeczowym, poszukującym, i wróciła do mnie wyraźnie zdziwiona.
– Nie wiem… - powiedziała” bezradnie - chyba w szafie…? - dodała i uchyliła drzwi.
– Nie, tam są tylko kombinezony - odparłem. Znalazłem obok umywalni elektryczny aparat i zacząłem się golić. Wolałem nie stać przy tym plecami do dziewczyny, kimkolwiek była.
Chodziła po kabinie, zaglądała we wszystkie kąty, wyjrzała przez okno, na koniec zbliżyła się do mnie i powiedziała:
– Kris, mam takie wrażenie, jakby się coś stało?
Urwała. Czekałem z wyłączonym aparatem w ręku.
– Jakbym coś zapomniała… jakbym dużo zapomniała. Wiem… pamiętam tylko ciebie… i… i nic więcej.
Słuchałem tego, starając się panować nad własną twarzą.
– Czy byłam… chora?
– No… można to tak nazwać. Tak, przez jakiś czas byłaś trochę chora.
– Aha. To pewno z tego.
Już się rozpogodziła. Nie umiem powiedzieć, co przeżywałem. Gdy milczała, chodziła, siadała, uśmiechała się, przeświadczenie, że mam przed sobą Harey, było silniejsze od mojej mdlącej trwogi, to znowu, jak właśnie w tym momencie, wydawało mi się, że to jest Harey uproszczona, zawężona do kilku charakterystycznych odezwań, gestów, ruchów. Podeszła do mnie całkiem blisko, wparła stulone pięści w moją pierś pod szyją i spytała:
– Jak jest z nami? Dobrze czy źle?
– Jak najlepiej - odparłem. Uśmiechnęła się lekko.
– Kiedy tak mówisz, to jest raczej źle.
– Ależ skąd, Harey, kochanie, muszę teraz wyjść - powiedziałem pospiesznie. - Zaczekasz na mnie, dobrze? A może… jesteś głodna? - dodałem, bo sam odczułem naraz rosnący głód.