Выбрать главу

2) wszystko, co tylko wiesz o jego rodziniei rodzinnych sprawach; podobno osierocił małe dziecko,

3) topografię miejscowości, w której się wychował.

Pragnąłbym Ci jeszcze powiedzieć, co o tym wszystkim sądzę. Jak wiesz, w jakiś czas po wyruszeniu Fechnera i Carucciego w centrum czerwonego słońca powstała plama, która swym korpuskularnym promieniowaniem zniweczyła łączność radiową, i to według danych Sateloidu, głównie na południowej półkuli, tj. tam, gdzie znajdowała się nasza Baza. Fechner i Carrucci oddalili się - ze wszystkich grup badawczych - najbardziej od Bazy.

Tak gęstej uporczywie spoczywającej mgły przy zupełnej ciszy nie zaobserwowaliśmy aż do dnia katastrofy przez cały czas pobytu na planecie.

Sądzę, że to, co widział Berton, było częścią ”operacji człowiek”, dokonanej przez tego lepkiego potwora. Właściwym źródłem wszelkich tworów, dostrzeżonych przez Bertona, był Fechner - jego mózg, w trakcie jakiejś dla nas niepojętej ”sekcji psychicznej; szło tu o eksperymentalne odtworzenie, o rekonstrukcję niektórych (najtrwalszych zapewne) śladów jego pamięci.

Wiem, że to brzmi fantastycznie, wiem, że mogę się mylić. Proszę cię więc o pomoc; znajduję się obecnie na Alaryku i tam będę oczekiwał twej odpowiedzi.

Twój A.”

Ledwo mogłem czytać, tak ciemno się zrobiło, książka w moim ręku poszarzała, na koniec druk jął się rozsypywać w oczach, ale pusta część kartki świadczyła, że doszedłem do końca tej historii, którą w świetle własnych przeżyć uznałem za bardzo prawdopodobną. Odwróciłem się ku oknu. Stał w nim głęboki fiolet, nad horyzontem tlało jeszcze kilka obłoków, jak dogasający węgiel. Ocean, okryty ciemnością, był niewidzialny. Słyszałem słaby furkot papierowych pasków nad wentylatorami. Nagrzane powietrze o słabym smaku ozonu stało martwe. Bezwzględna cisza wypełniała całą Stację. Pomyślałem, że w naszej decyzji - pozostania - nie było nic bohaterskiego. Okres heroicznych zmagań planetarnych, śmiałych wypraw, przeraźliwych zgonów, jak choćby pierwszej ofiary oceanu Fechnera, dawno już się zamknął. Nie obchodziło mnie już prawie, kto jest „gościem” Snauta czy Sartoriusa. Po jakimś czasie, pomyślałem, przestaniemy się wstydzić i odosabniać. Jeżeli nie będziemy się mogli pozbyć „gości”, to się do nich przyzwyczaimy i będziemy z nimi żyli, a jeśli ich Twórca odmieni reguły gry, przystosujemy się i do nowych, chociaż przez jakiś czas będziemy brykać, ciskać się, a może nawet ten lub ów popełni samobójstwo, ale w końcu i ów przyszły stan dojdzie do swej równowagi. Pokój wypełniała ciemność coraz bardziej podobna do ziemskiej. Już tylko białe kształty umywalni i lustra rozwidniały mrok. Wstałem, po omacku odnalazłem kłąb waty na półce, omyłem zwilżonym tamponem twarz i położyłem się na wznak na łóżku. Gdzieś nade mną, podobny do trzepotania ćmy, unosił się i cichł furkot u wentylatora. Nie widziałem nawet okna, wszystko objęła czerń, smużka nie wiadomo skąd płynącej poświaty wisiała przede mną, nie wiem, czy na ścianie, czy daleko, w głębi zaokiennej pustyni. Przypomniałem sobie, jak przeraził mnie poprzedniego wieczoru pusty wzrok solaryjskiej przestrzeni i omal się nie uśmiechnąłem. Nie bałem się go. Niczego się nie bałem. Zbliżyłem do oczu przegub ręki. Fosforycznym wianuszkiem cyfr zaświeciła tarcza zegarka. Za godzinę miało wzejść błękitne słońce. Rozkoszowałem się panującą ciemnością, oddychałem głęboko, pusty, wyswobodzony z wszelkich myśli.

W pewnej chwili, kiedy się poruszyłem, poczułem przylegający do biodra płaski kształt magnetofonu. Prawda. Gibarian. Jego głos utrwalony w szpulach. Nawet mi na myśl nie przyszło wskrzesić go, wysłuchać. To było wszystko, co mogłem dla niego zrobić. Wyjąłem magnetofon, żeby go schować pod łóżkiem. Usłyszałem szelest i słabe skrzypnięcie otwierających się drzwi.

– Kris…? - rozległ się cichy, bliski szeptu głos. - Jesteś tu, Kris? Tak ciemno.

– To nic - powiedziałem. - Nie bój się. Chodź tu.

Narada

Leżałem na wznak, z jej głową na ramieniu, bez jednej myśli. Ciemność wypełniająca pokój zaludniała się. Słyszałem kroki. Ściany znikały. Coś piętrzyło się nade mną, coraz wyższe, bez granic. Przenikany na wylot, obejmowany bez dotyku, zastygłem w ciemności, czułem jej przejrzystość, ostrą, wypierającą powietrze. Bardzo daleko ”słyszałem serce. Skupiłem całą uwagę, resztę sił na oczekiwaniu agonii. Nie przychodziła. Wciąż tylko malałem, a niewidzialne niebo, niewidzialne horyzonty, przestrzeń, pozbawiona kształtów, chmur, gwiazd, cofając się i olbrzymiejąc czyniła mnie swoim środkiem, usiłowałem wczołgać się w to, na czym leżałem, ale pode mną nie było już nic i mrok niczego już nie osłaniał. Zacisnąłem ręce, zakryłem nimi twarz. Nie miałem jej już. Palce przeszły na wylot, chciałem krzyczeć, wyć…

Pokój był błękitnoszary. Sprzęty, półki, naroża ścian wywiedzione jakby szerokimi, matowymi pociągnięciami, tylko okonturowane, bez własnej barwy. Najjaśniejsza, perłowa biel w ciszy za oknem. Ciało miałem mokre od potu, spojrzałem w bok, patrzała na mnie.

– Ścierpło ci ramię?

– Co?

Uniosła głowę. Oczy miała tej samej barwy co pokój, szare, świetliste między czarnymi rzęsami. Poczułem ciepło jej szeptu, zanim zrozumiałem słowa.

– Nie. A, tak.

Położyłem rękę na jej barku. Dotyk mrowił. Powoli przygarnąłem ją drugą ręką.

– Miałeś zły sen.

– Sen? Tak, sen. A ty nie spałaś?

– Nie wiem. Może nie. Nie jestem śpiąca. Ale ty śpij. Czemu tak patrzysz?

Przymknąłem oczy. Czułem drobne, miarowe bicie jej serca, tam gdzie wolniej uderzało moje. Rekwizyt - pomyślałem. Ale nie dziwiło mnie nic, nawet własna obojętność. Strach i rozpacz miałem już poza sobą. Byłem dalej, o, tak daleko nie był jeszcze nikt. Ustami dotknąłem jej szyi, zeszedłem w dół, w małe, gładkie jak wnętrze muszelki zagłębienie między ścięgnami. I tu biło tętno.

Podniosłem się na łokciu. Żadnych zórz, żadnej miękkości świtu, horyzont obejmowała elektrycznie błękitna łuna, pierwszy promień przeszedł przez pokój jak strzał, wszystko zagrało refleksami, rozłamały się tęczowe odbicia w lustrze, w klamkach, w niklowych rurach, zdawało się, że światło uderza każdą napotkaną płaszczyznę, jakby się chciało wyzwolić, rozsadzić ciasne pomieszczenie. Już nie można było patrzeć. Odwróciłem się. Źrenice

Harey zmalały. Szare tęczówki uniosły się ku mojej twarzy.

– Czy to już czas na dzień? - spytała matowym głosem. Był to jakby pół sen, pół jawa.

– Tu jest tak zawsze, kochanie.

– A my?

– Co my?

– Długo tu będziemy?

Chciało mi się śmiać. Ale kiedy niewyraźny odgłos wyrwał mi się z piersi, nie był podobny do śmiechu.

– Myślę, że dosyć długo. Nie chcesz?

Powieki jej nie drgały. Patrzała na mnie uważnie. Czy mrugała? Nie byłem pewien. Podciągnęła koc i na jej ramieniu zaróżowiło się małe, trójkątne znamię.

– Dlaczego tak patrzysz?

– Bo jesteś piękna.

Uśmiechnęła się. Ale to była tylko uprzejmość, podziękowanie za komplement.

– Naprawdę? Bo patrzysz, jakbyś… jakbym…

– Co?

– Jakbyś czegoś szukał.

– Opowiadasz!

– Nie, jakbyś myślał, że coś mi jest albo że nie powiedziałam ci czegoś.

– Ależ skąd.

– Jeżeli się tak wypierasz, to na pewno. Ale jak chcesz.

Za rozpłomienionymi szybami rodził się martwy, błękitny upał. Osłaniając oczy ręką poszukałem okularów. Leżały na stole. Ukląkłem na łóżku, nałożyłem je i zobaczyłem jej odbicie w lustrze. Oczekiwała czegoś. Kiedy znowu położyłem się obok niej, uśmiechnęła się.

– A dla mnie? Nagle zrozumiałem.

– Okulary?

Wstałem i zacząłem szperać po szufladach, na stoliku pod oknem. Znalazłem dwie pary, obie zbyt wielkie. Podałem jej. Wypróbowała jedne i drugie. Opadały jej do połowy nosa.

Z przeciągłym zgrzytem poczęły zasuwać się pokrywy okien. Chwila i we wnętrzu Stacji, która jak żółw schowała się w swojej skorupie, zapanowała noc. Po omacku zdjąłem jej szkła i razem ze swoimi położyłem pod łóżkiem.

– Co będziemy robili? - spytała.

– To, co się robi w nocy: spać.

– Kris.

– Co?

– Może zrobię ci nowy okład.

– Nie, nie trzeba. Nie trzeba… kochanie.

Kiedy to powiedziałem, sam nie rozumiałem, czy udaję, ale naraz w ciemności objąłem na oślep jej smukłe plecy i czując ich drżenie, uwierzyłem w nią. Zresztą nie wiem. Wydało mi się nagle, że to ja ją oszukuję, a nie ona mnie, bo jest tylko sobą.

Zasypiałem potem jeszcze kilka razy i wciąż z drzemki wyrywał mnie skurcz, łomocące serce uspokajało się powoli, przyciskałem ją do siebie, śmiertelnie znużony, badawczo dotykała mojej twarzy, czoła, bardzo ostrożnie, sprawdzając, czy nie mam gorączki. To była Harey. Innej, prawdziwszej nie mogło być.

Po tej myśli coś odmieniło się we mnie. Przestałem walczyć. Prawie natychmiast usnąłem.