Выбрать главу

Obudziło mnie delikatne dotknięcie. Czoło objął miły chłód. Leżałem z twarzą okrytą czymś wilgotnym i miękkim, co uniosło się wolno, zajrzałem w pochyloną nade mną twarz Harey. Obiema rękami wyciskała nadmiar płynu z gazy do porcelanowej miseczki. Obok stała flaszka z płynem przeciw oparzeniom. Uśmiechnęła się do mnie.

– Ależ masz sen - powiedziała i kładąc na powrót gazę: - Czy to boli?

– Nie.

Poruszyłem skórą czoła. Rzeczywiście, oparzenia nie dawały mi się teraz we znaki. Harey siedziała na brzegu łóżka, otulona w męski płaszcz kąpielowy, biały w pomarańczowe pasy, czarne włosy rozsypały się na kołnierzu. Rękawy podwinęła wysoko do łokci, żeby nie przeszkadzały. Odczuwałem niesamowity głód, chyba od dwudziestu godzin nie miałem nic w ustach. Kiedy Harey ukończyła zabiegi przy mojej twarzy, wstałem. Wzrok mój padł raptem na dwie leżące obok siebie całkiem jednakowe białe sukienki z czerwonymi guzikami, pierwszą, którą pomogłem jej zdjąć, nacinając dekolt, i drugą, w której przyszła wczoraj. Tym razem ona sama rozpruła szew nożyczkami. Mówiła, że pewno się zamek zaciął.

Te dwie jednakowe sukienki były najstraszniejsze ze wszystkiego, co dotąd przeżyłem. Harey krzątała się przy szafce z lekarstwami, robiąc w niej porządki. Ukradkiem odwróciłem się od niej i ugryzłem się do krwi w pięść. Patrząc wciąż na te dwie sukienki - czy też raczej jedną i tę samą, powtórzoną dwa razy - zacząłem cofać się ku drzwiom. Woda ciekła wciąż z kranu, hałasując. Otworzyłem drzwi, wymknąłem się cicho na korytarz i zamknąłem je ostrożnie. Słyszałem słaby szmer płynącej wody i brzękanie flaszek, nagle ten odgłos ustał. W korytarzu płonęły podłużne lampy sufitowe, niewyraźna plama odbitego światła leżała na powierzchni drzwi, u których czekałem z zaciśniętymi szczękami. Trzymałem klamkę, choć nie spodziewałem się, żebym ją potrafił utrzymać. Gwałtowne szarpnięcie omal nie wyrwało mi jej z ręki, ale drzwi nie otwarły się, zadygotały tylko i zaczęły przeraźliwie trzeszczeć. Puściłem osłupiały klamkę i cofnąłem się, z drzwiami działo się coś nieprawdopodobnego, ich gładka plastykowa płyta gięła się, jakby wtłaczana od mojej strony w głąb, do pokoju. Emalia zaczęła odpryskiwać drobnymi okruchami, obnażając stal futryny, która napinała się coraz bardziej. Nagle zrozumiałem: zamiast pchnąć drzwi, które odmykały się do korytarza, usiłowała je otworzyć, ciągnąc do siebie. Refleks światła wykrzywił się na białej tafli jak we wklęsłym lustrze, rozległo się potężne chrupnięcie i jednolita, do ostateczności wygięta tafla trzasła. Równocześnie klamka, wyrwana z osady, wleciała do pokoju. W otworze pokazały się natychmiast zakrwawione ręce i zostawiając czerwone ślady na lakierze ciągnęły dalej - płyta drzwi złamała się na dwoje, zwisła skośnie z zawiasów i pomarańczowo-biały stwór o zsiniałej martwej twarzy rzucił mi się na pierś zanosząc się od łkań.

Gdyby nie to, że ten widok sparaliżował mnie, byłbym chyba próbował uciec. Harey łapała konwulsyjnie oddech, bijąc głową w mój bark, aż latały jej rozburzone włosy. Kiedy objąłem ją, poczułem, że leci mi przez ręce. Zaniosłem ją do pokoju, przecisnąwszy się obok strzaskanego skrzydła drzwi, i położyłem na łóżku. Paznokcie miała ociekłe krwią i połamane. Kiedy odwróciła rękę, zobaczyłem obdarte do żywego mięsa wnętrze dłoni. Spojrzałem jej w twarz, otwarte oczy patrzały przeze mnie, pozbawione wyrazu.

– Harey!

Odpowiedziała nieartykułowanym mruknięciem.

Zbliżyłem palec do jej oka. Powieka zamknęła się. Podszedłem do szafki z lekarstwami. Łóżko skrzypnęło. Odwróciłem się. Siędziała wyprostowana, patrząc ze strachem na skrwawione ręce.

– Kris - jęknęła - ja… ja… co mi się stało?

– Skaleczyłaś się wyłamując drzwi - powiedziałem sucho. Miałem coś w wargach, zwłaszcza w dolnej, jakby po niej mrówki chodziły. Zacisnąłem ją zębami.

Harey patrzała chwilę na zwisające luźno z futryny zębate kawały plastyku i wróciła oczami do mnie. Podbródek zadrgał jej, widziałem wysiłek, z jakim usiłowała opanować lęk.

Pociąłem płaty gazy, wyjąłem z szafki zasypkę na rany i wróciłem do łóżka. Wszystko, co niosłem, wysunęło mi się raptem z opuszczonych rąk, szklany słoiczek z żelatynową błoną pękł, ale nie pochyliłem się nawet. Nie był już potrzebny.

Podniosłem jej rękę. Zaschła krew otaczała jeszcze cienkimi obramowaniami paznokcie, ale zmiażdżenia znikły, a wnętrze dłoni zasklepiała jaśniejsza od otoczenia, młoda, różowa skóra. Blizna ta bladła zresztą nieomal w oczach.

Usiadłem, pogładziłem ją po twarzy i spróbowałem się do niej uśmiechnąć, nie mogę powiedzieć, żeby mi się to udało.

– Czemu to zrobiłaś, Harey?

– Nie. To… ja?

Oczami wskazała na drzwi.

– Tak. Nie pamiętasz?

– Nie. To znaczy, zobaczyłam, że cię nie ma, przestraszyłam się bardzo i…

– I co?

– Zaczęłam cię szukać, pomyślałam, że może jesteś w łazience…

Teraz dopiero zauważyłem, że szafa, odsunięta na bok, ukazuje wejście do łazienki.

– A potem?

– Pobiegłam do drzwi.

– I co?

– Nie pamiętam. Coś musiało się stać?

– Co?

– Nie wiem.

– A co pamiętasz? Co było potem?

– Siedziałam tu, na łóżku.

– A tego, jak cię przyniosłem, nie pamiętasz?

Wahała się. Kąciki ust opuściły się w dół, twarz miała napiętą.

– Zdaje się. Może. Sama nie wiem. Opuściła nogi na podłogę i wstała. Podeszła do strzaskanych drzwi.

– Kris!

Ująłem ją z tyłu za ramiona. Drżała. Nagle odwróciła się, szukała moich oczu.

– Kris - szeptała - Kris.

– Uspokój się.

– Kris, jeżeli, Kris, czy ja mam epilepsję? Epilepsja, dobry Boże! Chciało mi się śmiać.

– Gdzie tam, kochanie. Po prostu drzwi, wiesz, tu są takie, no, takie drzwi…

Opuściliśmy pokój, kiedy zewnętrzny pancerz z przeciągłym zgrzytem odsłonił okna, ukazując zapadającą w ocean słoneczną tarczę.

Skierowałem się do małego pomieszczenia kuchennego w przeciwnym końcu korytarza. Gospodarowaliśmy wspólnie z Harey, przetrząsając szafki i lodówki. Rychło zauważyłem, że nie bardzo dawała sobie radę z gotowaniem i niewiele więcej potrafiła, aniżeli otwierać puszki konserw, to znaczy tyle co i ja. Pochłonąłem zawartość dwu takich puszek i wypiłem niezliczoną ilość filiżanek kawy. Harey także jadła, ale tak, jak jedzą czasem dzieci, nie chcąc robić przykrości dorosłym, nawet nie z przymusem, ale mechanicznie i obojętnie.

Poszliśmy potem do małego pomieszczenia operacyjnego obok radiostacji; miałem pewien plan. Powiedziałem, że chcę ją na wszelki wypadek zbadać, usadowiłem na rozkładanym fotelu i wydobyłem ze sterylizatora strzykawkę i igły. Wiedziałem, gdzie się co znajduje, prawie na pamięć, tak wymusztrowano nas w treningowej kopii Stacji, na Ziemi. Pobrałem kroplę krwi z jej palca, zrobiłem rozmaz, wysuszyłem w ekshaustorze i opyliłem go jonami srebra w wysokiej próżni.

Rzeczowość tej roboty działała uspokajająco. Harey, spoczywając na poduszkach rozłożonego krzesła, rozglądała się po zatłoczonym aparatami wnętrzu operacyjnej.

Ciszę przerwał urywany brzęczyk wewnętrznego telefonu. Podniosłem słuchawkę.

– Kelvin - powiedziałem. Nie spuszczałem oka z Harey, która od jakiegoś czasu była apatyczna, jakby wyczerpana przeżyciami ostatnich godzin.

– Jesteś w operacyjnej? Nareszcie! - usłyszałem jakby westchnienie ulgi.

Mówił Snaut. Czekałem ze słuchawką przyciśniętą do ucha.

– Masz „gościa”, co?

– Tak.

– I jesteś zajęty?

– Tak…

– Takie badanie, hm?

– A co? Chcesz zagrać partyjkę szachów?

– Daj spokój, Kelvin. Sartorius chce się z tobą widzieć. To znaczy, z nami.

– To nowość - odparłem zaskoczony. - A co z… - urwałem i dokończyłem:

– Czy jest sam?

– Nie. Źle się wyraziłem. On chce porozmawiać z nami. Połączymy się w trójkę wizofonem, tylko ekrany się przesłoni.

– Ach tak? To dlaczego wprost do mnie nie zatelefonował? Wstydzi się?

– Coś w tym rodzaju - burknął niewyraźnie Snaut. - Więc jak?

– Chodzi o to, żebyśmy się umówili? Powiedzmy, za godzinę. Dobrze?

– Dobrze.

Widziałem go w ekranie, samą twarz, nie

większą od dłoni. Przez chwilę, naznaczoną leciutkim szumem prądu, patrzał mi badawczo w oczy.

Na koniec odezwał się z pewnym wahaniem:

– Jak ci się żyje?

– Znośnie. A tobie jak?

– Przypuszczam, że trochę gorzej niż tobie. Czy mógłbym…

– Chcesz przyjść do mnie? - domyśliłem się. Spojrzałem przez ramię na Harey. Przechyliła głowę przez poduszkę i leżała z nogą założoną na nogę, podrzucając gestem bezwiednego znudzenia srebrzystą kulkę, którą kończył się łańcuszek u poręczy fotela.

– Zostaw to, słyszysz? Zostaw, ty! - dobiegł mnie podniesiony głos Snauta. Zobaczyłem w ekranie jego profil. Reszty nie słyszałem, zakrył ręką mikrofon, ale widziałem jego poruszające się usta.