Выбрать главу

Harey myła się. Słyszałem plusk wody w łazience. Zajrzałem pod łóżko, gdzie kilka dni temu cisnąłem magnetofon. Nie było go tam.

– Harey! - zawołałem. Jej ociekająca wodą twarz ukazała się zza szafy.

– Nie widziałaś czasem magnetofonu pod łóżkiem? Mały, kieszonkowy…

– Leżały tam różne rzeczy. Wszystko położyłam tam - wskazała półkę przy szafce z lekarstwami i znikła w łazience. Wyskoczyłem z łóżka, ale poszukiwania nie dały rezultatu.

– Musiałaś go widzieć - powiedziałem, kiedy wróciła do pokoju. Nic nie odpowiedziała, czesząc się przed lustrem. Teraz dopiero spostrzegłem, że jest blada, a w jej oczach, kiedy spotkały się w lustrze z moimi, było coś badawczego.

– Harey - zacząłem jak osioł jeszcze raz - magnetofonu nie ma na półce.

– Nic ważniejszego nie masz mi do powiedzenia…?

– Przepraszam - mruknąłem - masz rację, to głupstwo.

Tylko tego brakowało, żebyśmy się zaczęli kłócić!

Poszliśmy potem na śniadanie. Harey robiła dzisiaj wszystko inaczej niż zwykle, ale nie umiałem określić tej różnicy. Przyglądała się otoczeniu, kilka razy nie słyszała, co do niej mówiłem, jakby wpadając w nagłe zapatrzenie. Raz, kiedy podniosła głowę, zobaczyłem, że oczy jej się szklą.

– Co ci jest? - zniżyłem głos do szeptu. - Płaczesz?

– Och, zostaw mnie. To nie są prawdziwe łzy - wyjąkała. Nie powinienem był może poprzestać na tym, ale niczego tak się nie bałem, jak „szczerych rozmów”. Miałem zresztą na głowie coś innego, chociaż wiedziałem, że knowania Snauta i Sartoriusa tylko mi się przyśniły, zacząłem rozważać, czy na Stacji jest w ogóle jakaś poręczna broń. O tym, co z nią zrobię, nie myślałem, chciałem ją po prostu mieć. Powiedziałem Harey, że muszę zajrzeć do ładowni i do magazynów. Poszła za mną, milcząc. Przetrząsałem skrzynie, szperałem w zasobnikach, a kiedy zeszedłem na

sarn dół, nie mogłem się oprzeć chęci zajrzenia do chłodni. Nie chciałem jednak, żeby Harey tam weszła, dlatego uchyliłem tylko drzwi i obszedłem oczami całe pomieszczenie. Ciemny całun wzdymał się, okrywając wydłużony kształt, ale z miejsca, w którym stałem, nie mogłem zobaczyć, czy czarna leży jeszcze tam, gdzie przedtem. Wydało mi się, że to miejsce jest puste.

Nie znalazłem nic, co by mi odpowiadało, i łaziłem tak w coraz gorszym humorze, aż raptem spostrzegłem się, że nie widzę Harey. Zaraz zresztą przyszła - została w korytarzu - ale już to, że próbowała oddalić się ode mnie, co przychodziło jej z takim trudem, nawet na chwilę, powinno mnie było zastanowić. Wciąż jednak zachowywałem się jak obrażony nie wiedzieć na kogo czy po prostu jak kretyn. Rozbolała mnie głowa, nie mogłem znaleźć żadnych proszków i zły jak wszyscy diabli przewróciłem do góry nogami całą zawartość apteczki. Do sali operacyjnej znów nie chciało mi się iść, byłem tego dnia taki niewydarzony jak rzadko. Harey snuła się jak cień po kabinie, czasem znikała na chwilę, po południu, kiedyśmy już zjedli obiad (właściwie ona w ogóle nie jadła, a ja bez apetytu z powodu pękającej z bólu głowy nie próbowałem jej nawet zachęcić do jedzenia), usiadła nagle koło mnie i zaczęła skubać rękaw mojej bluzy.

– No, co tam? - mruknąłem machinalnie.

Miałem ochotę pójść na górę, bo zdawało mi się, że rury niosą słabe echo stukania, świadczące, że Sartorius grzebie się w aparaturze wysokiego napięcia, ale naraz odechciało mi się na myśl, że będę musiał pójść z Harey, której obecność w bibliotece jeszcze na poły wytłumaczalna, tam, wśród maszyn, może dać Snautowi okazję do jakiejś niewczesnej uwagi.

– Kris - szepnęła - jak jest z nami…? Westchnąłem mimo woli, nie mogę powiedzieć, żeby to był mój szczęśliwy dzień.

– Jak najlepiej. O co znów chodzi?

– Chciałabym z tobą porozmawiać.

– Proszę. Słucham.

– Ale nie tak.

– A jak? No, mówiłem ci, wiesz, głowa mnie boli, mam masę kłopotów…

– Trochę dobrej woli, Kris. Zmusiłem się do uśmiechu. Na pewno był nędzny.

– Tak, kochanie. Mów.

– A powiesz mi prawdę? Uniosłem brwi. Nie podobał mi się taki początek. - Dlaczego miałbym kłamać?

– Możesz mieć powody. Poważne. Ale jeśli chcesz, żeby… no, wiesz… to nie okłamuj mnie.

Milczałem.

– Ja ci coś powiem i ty mi coś powiesz. Dobrze? To będzie prawda. Bez względu na wszystko.

Nie patrzałem jej w oczy, chociaż szukała mojego wzroku, udałem, że tego nie widzę.

– Mówiłam ci już, że nie wiem, skąd się tu wzięłam. Ale może ty wiesz. Czekaj, jeszcze ja. Może nie wiesz. Ale jeżeli wiesz, tylko nie możesz mi tego teraz powiedzieć, to może później, kiedyś? To nie będzie najgorsze. W każdym razie dasz mi szansę.

Miałem wrażenie, że lodowaty prąd przebiega mi po całym ciele.

– Dziecko, co ty mówisz? Jaką szansę…? - bełkotałem.

– Kris, kimkolwiek jestem, dzieckiem na pewno nie. Obiecałeś. Powiedz.

To „kimkolwiek jestem” tak mnie złapało za gardło, że mogłem tylko patrzeć na nią, głupkowato zaprzeczając głową, jakbym się bronił przed usłyszeniem wszystkiego.

– Tłumaczę ci przecież, że nie musisz mi powiedzieć, wystarczy, jeśli powiesz, że nie możesz.

– Niczego nie ukrywam… - odpowiedziałem ochryple.

– To doskonale - odparła wstając. Chciałem coś powiedzieć. Czułem, że nie mogę jej tak zostawić, ale wszystkie słowa grzęzły mi w gardle.

– Harey…

Stała przy oknie odwrócona plecami. Granatowy, pusty ocean leżał pod nagim niebem.

– Harey, jeżeli myślisz, że… Harey, przecież wiesz, że cię kocham…

– Mnie?

Podszedłem do niej. Chciałem ją objąć. Wyswobodziła się, odpychając rnoją rękę.

– Jesteś taki dobry… - powiedziała. - Kochasz mnie? Wolałabym, żebyś mnie bił!

– Harey, kochanie!

– Nie! Nie. Już lepiej milcz.

Podeszła do stołu i zaczęła zbierać talerze. Patrzałem w granatową pustkę. Słońce chyliło się i wielki cień Stacji miarowo poruszał się na falach. Talerz wymknął się z rąk Harey i upadł na podłogę. Woda bulgotała w zmywakach. Ruda barwa przechodziła na skrajach nieboskłonu w brudnoczerwone złoto. Gdybym wiedział, co robić. O, gdybym wiedział. Naraz zrobiło się cicho. Harey stanęła tuż za mną.

– Nie. Nie odwracaj się - powiedziała zniżając głos do szeptu. - Nie jesteś niczemu winien, Kris. Ja wiem. Nie martw się.

Wyciągnąłem ku niej rękę. Uciekła w głąb kabiny i podnosząc cały stos talerzy powiedziała:

– Szkoda. Gdyby mogły się stłuc, rozbiłabym, och, rozbiłabym wszystkie!!!

Przez chwilę myślałem, że naprawdę ciśnie je na ziemię, ale spojrzała na mnie bystro i uśmiechnęła się.

– Nie bój się, nie będę robić scen.

Zbudziłem się w środku nocy, od razu sprężony i czujny, usiadłem na łóżku; pokój był ciemny, przez uchylone drzwi padało słabe światło z korytarza. Coś syczało jadowicie, odgłos ten narastał razem z przytłumionymi, tępymi uderzeniami, jakby coś dużego gwałtownie tłukło się za ścianą. Meteor! - błysnęła myśl. - Przebił pancerz. Ktoś tam jest! Przeciągłe charczenie.

Otrzeźwiałem do reszty. To była Stacja, nie rakieta, a ten okropny odgłos…

Wypadłem na korytarz. Drzwi małej pracowni były otwarte na oścież, świeciło się tam. Wbiegłem do środka.

Ogarnął mnie wiew potwornego zimna. Kabinę wypełniała para ścinająca oddech w śnieg. Pełno białych płatków krążyło nad owiniętym w płaszcz kąpielowy ciałem, które tłukło się słabo na podłodze. Ledwo ją widziałem, w tej lodowatej chmurze, rzuciłem się do niej, chwyciłem wpół, płaszcz parzył mi ręce, rzęziła, wybiegłem na korytarz, mijając szeregi drzwi, nie czułem już zimna, tylko jej oddech dobywający się z ust obłoczkami pary jak płomień palił mi bark.

Złożyłem ją na stole, rozerwałem płaszcz na piersiach, przez sekundę patrzałem w jej ściętą, drgającą twarz, krew zamarzła na otwartych ustach, pokryła wargi czarnym nalotem, na języku błyszczały kryształki lodu…Płynny tlen.

W pracowni był płynny tlen, w naczyniach Dewara, podnosząc ją, czułem, że rozgniatam chrupkie szkło. Ile mogła wypić? Wszystko jedno. Spalona tchawica, gardło, płuca, płynny tlen żre mocniej od stężonych kwasów. Jej oddech, zgrzytliwy, suchy jak dźwięk rozdzieranych papierów, płyciał. Oczy miała zamknięte. Agonia.

Popatrzałem na wielkie oszklone szafy z narzędziami i lekarstwami. Tracheotomia? Intubacja? Ależ nie ma już płuc! Są spalone. Lekarstwa? Tyle lekarstw! Rzędy kolorowych butli i pudełek wypełniały półki. Chrapanie wypełniało całą salę, wciąż jeszcze mgła płynęła z jej otwartych ust.

Termofory…

Zacząłem ich szukać, ale nim znalazłem, skoczyłem do drugiej szafy, rzucałem pudełkami ampułek, teraz strzykawka, gdzie, w sterylizatorach, nie mogłem jej złożyć zgrabiałymi rękami, palce były sztywne i nie chciały się zginać. Zacząłem furiacko walić ręką o pokrywę sterylizatora, ale nie czułem tego, jedynym odzewem było słabe mrowienie. Leżąca zarzęziła głośniej. Przyskoczyłem do niej. Oczy miała otwarte.