Выбрать главу

– Harey!

To nie był nawet szept. Nie mogłem dobyć głosu. Miałem obcą, zawadzającą mi twarz, jak z gipsu. Żebra latały jej pod białą skórą, włosy, wilgotne od topniejącego śniegu, rozsypały się na wezgłowiu. Patrzała na mnie.

– Harey!

Nic więcej nie mogłem powiedzieć. Stałem jak kloc z tymi obcymi, drewnianymi rękami, stopy, wargi, powieki zaczynały mnie piec coraz mocniej, ale prawie tego nie czułem, kropla rozpuszczającej się w cieple krwi spłynęła jej po policzku, rysując skośną kreskę. Język zadrgał i znikł, wciąż jeszcze rzęziła.

Ująłem jej przegub, był bez tętna, rozciągnąłem poły płaszcza i przyłożyłem ucho do przeraźliwie zimnego ciała tuż pod piersią. Przez trzeszczący szum jakby pożaru usłyszałem tętent, galopujące tony, zbyt szybkie, aby je można zliczyć. Stałem, nisko nachylony, z zamkniętymi oczami, gdy coś dotknęło mojej głowy. Wsunęła mi palce we włosy. Zajrzałem jej w oczy.

– Kris - wyrzęziła. Chwyciłem jej rękę, odpowiedziała uściskiem, który nieomal zmiażdżył mi dłoń, przytomność uciekła z jej wykrzywionej okropnie twarzy, białka łysnęły między powiekami, w gardle zachrapało i całym ciałem zatargały torsje. Ledwo mogłem ją utrzymać, przewieszoną przez krawędź stołu. Tłukła głową o brzeg porcelanowego leja. Podtrzymywałem ją i przyciskałem do stołu, za każdym następnym spazmem wyrywała mi się, błyskawicznie oblał mnie pot i nogi zrobiły się jak z waty. Gdy torsje osłabły, spróbowałem ją położyć. Piała chwytając powietrze. Nagle w tej strasznej, zakrwawionej twarzy zaświeciły oczy Harey.

– Kris - zacharczała - jak… jak długo, Kris?

Zaczęła się dławić, piana wystąpiła jej na usta, znowu szarpały nią torsje. Trzymałem

ją ostatkiem sił. Upadła na wznak, aż zęby zadzwoniły, i dyszała.

– Nie, nie, nie - wyrzucała szybko z każdym wydechem i każdy zdawał się ostatni. Ale torsje wróciły jeszcze raz i znowu rzucała mi się w ramionach, wciągając w krótkich przerwach powietrze z wysiłkiem, od którego występowały wszystkie żebra. Nareszcie powieki nasunęły się do połowy na jej otwarte, ślepe oczy. Zastygła. Myślałem, że to koniec. Nie próbowałem nawet zetrzeć różowej piany z jej ust, stałem nad nią, pochylony, słysząc jakiś daleki, wielki dzwon, i czekałem na ostatni oddech, żeby upaść po nim na podłogę, ale ona wciąż oddychała, prawie nie rzężąc, coraz ciszej, a koniuszek piersi, który prawie całkiem przestał już drgać, poruszał się szybkim rytmem pracującego serca. Stałem, zgarbiony, a jej twarz zaczynała różowieć. Nic jeszcze nie pojmowałem. Tylko wnętrze obu dłoni zwilgotniało mi i zdawało mi się, że głuchnę, że coś miękkiego, elastycznego wypełnia uszy, wciąż jednak słyszałem ten bijący dzwon, teraz głuchy jak z pękniętym sercem.

Uniosła powieki i nasze oczy spotkały się.

– Harey - chciałem powiedzieć, ale zabrakło mi jakby ust, twarz była martwą, ciężką maską i mogłem tylko patrzeć.

Oczy jej obiegły pokój, głowa poruszyła się. Było całkiem cicho. Za mną, w innym jakimś, dalekim świecie woda kapała równo z nie dokręconego kurka. Uniosła się na łokciu. Usiadła. Cofnąłem się. Obserwowała mnie.

– Co - powiedziała - co…? Nie… udało się? Dlaczego…? Dlaczego tak patrzysz…? I nagle, w strasznym krzyku:

– Dlaczego tak patrzysz!!! Zapadła cisza. Obejrzała swoje ręce. Poruszała palcami.

– To ja…? - powiedziała.

– Harey - wymówiłem bez tchu, samymi wargami. Podniosła głowę.

– Harey…? - powtórzyła. Zsunęła się wolno na podłogę i stanęła. Zachwiała się, odzyskała równowagę, postąpiła kilka kroków. Wszystko to robiła w jakimś osłupieniu, patrzała na mnie i jakby mnie nie widziała.

– Harey? - powtórzyła wolno jeszcze raz. - Ale… ja… nie jestem Harey. A kto - ja?… Harey? A ty, ty?!

Nagle oczy jej rozszerzyły się, rozbłysły i cień uśmiechu, najwyższego zdumienia rozjaśnił jej twarz.

– Może ty też? Kris! Może ty też?! Milczałem, oparty plecami o szafę, tam gdzie pchnął mnie strach. Ręce jej opadły.

– Nie - powiedziała. - Nie, bo się boisz. Ale, słuchaj, ja przecież nie mogę. Nie można tak. Ja nic nie wiedziałam. Ja teraz, ja dalej nic nie rozumiem. Przecież to nie jest możliwe? Ja - przyciskała zaciśnięte, zbielałe ręce do piersi - nic nie wiem, oprócz, oprócz Harey! Myślisz może, że ja udaję? Nie udaję, święte słowo, nie udaję.

Ostatnie słowa przeszły w jęk. Upadła na podłogę, łkając, ten krzyk jakby roztrzaskał coś we mnie, jednym skokiem dopadłem jej, porwałem za ramiona, broniła się, odpychała mnie łkając bez łez, krzycząc:

– Puść! Puść! Brzydzisz się! Wiem! Nie chcę tak! Nie chcę! Przecież widzisz, sam widzisz, że to nie ja, nie ja, nie ja…

– Milcz! - krzyczałem potrząsając nią, oboje krzyczeliśmy nieprzytomnie, klęcząc przed sobą. Głowa Harey latała, tłukąc o moje ramię, przyciskałem ją do siebie z całej siły. Nagle zamarliśmy, ciężko dysząc. Woda kapała miarowo z kranu.

– Kris… - wybełkotała wciskając twarz w moje ramię - powiedz, co mam zrobić, żeby mnie nie było, Kris…

– Przestań! - krzyknąłem. Podniosła twarz. Wpatrywała się we mnie.

– Jak…? Ty też nie wiesz? Nie można nic poradzić? Nic?

– Harey… zlituj się…

– Chciałam… widziałeś przecież. Nie. Nie. Puść, nie chcę, żebyś mnie dotykał! Brzydzisz się.

– Nieprawda!

– Kłamiesz. Musisz się brzydzić. Ja… ja sama… też. Gdybym mogła. Gdybym tylko mogła…

– Zabiłabyś się.

– Tak.

– A ja nie chcę, rozumiesz? Nie chcę, żebyś się zabiła. Chcę, żebyś była tu, ze mną, ł nic innego mi nie trzeba!

Ogromne szare oczy pochłaniały mnie.

– Jak ty kłamiesz… - powiedziała całkiem cicho.

Puściłem ją i wstałem z klęczek. Usiadła na podłodze.

– Powiedz, co mam zrobić, żebyś uwierzyła, że mówię to, co myślę? Że to jest prawda. Ze innej nie ma.

– Nie możesz mówić prawdy. Nie jestem Harey.

– A kim jesteś?

Milczała długą chwilę. Kilka razy podbródek zadrgał jej, aż opuszczając głowę wyszeptała:

– Harey… ale… ale wiem, że to nieprawda. To nie mnie… kochałeś tam, dawniej…

– Tak - powiedziałem. - Tego, co było, nie ma. To umarło. Ale ciebie, tutaj, kocham. Rozumiesz?

Potrząsnęła głową.

– Jesteś dobry. Nie myśl sobie, że nie umiem ocenić tego wszystkiego, co robiłeś. Robiłeś to najlepiej, jak umiałeś. Ale na to nie ma rady. Kiedy przed trzema dniami siedziałam rano przy twoim łóżku i czekałam, aż się zbudzisz, nie wiedziałam nic. Tak mi się zdaje, jakby to było bardzo, bardzo dawno temu. Zachowywałam się niczym niespełna rozumu. Miałam w głowie jakby taką mgłę. Nie pamiętałam, co było wcześniej, a co później, i niczemu się nie dziwiłam, jakoś tak jak po narkozie albo po długiej chorobie. I myślałam nawet, że może chorowałam, tylko nie chcesz mi tego powiedzieć. Ale potem coraz więcej rzeczy dawało mi do myślenia. Wiesz, jakie rzeczy. Już mi coś świtało po tej twojej rozmowie tam, w bibliotece, z tym, jak on się nazywa, ze Snautem. A że nie chciałeś nic mówić, wstałam w nocy i puściłam ten magnetofon. Skłamałam tylko ten jeden jedyny raz, bo ja go schowałam potem, Kris. Ten, co mówił, jak on się nazywał?

– Gibarian.

– Tak, Gibarian. Wtedy zrozumiałam już wszystko, chociaż prawdę mówiąc, dalej nic nie rozumiem. Nie wiedziałam jednej rzeczy, że ja nie mogę się… że ja nie jestem… że to się tak skończy… bez końca. O tym nic nie mówił. Może zresztą mówił, ale zbudziłeś się i wyłączyłam taśmę. Ale i tak usłyszałam dosyć, żeby się dowiedzieć, że nie jestem człowiekiem, tylko instrumentem.

– Co ty mówisz?

– Tak. Do badania twoich reakcji czy coś w tym rodzaju. Każdy z was ma taki, taką jak ja. To jest oparte na wspomnieniach albo na wyobrażeniach, stłumione. Tak jakoś. Zresztą ty to wszystko wiesz lepiej ode mnie. On mówił takie straszne, nieprawdopodobne rzeczy i gdyby nie to, że wszystko się zgadzało, nie uwierzyłabym chyba!

– Co się zgadzało?

– No, że nie potrzebuję snu i że muszę być wciąż przy tobie. Wczoraj rano myślałam jeszcze, że ty mnie nienawidzisz, i byłam nieszczęśliwa z tego powodu. Boże, jaka byłam głupia! Ale powiedz, sam powiedz, czy mogłam sobie wyobrazić? Przecież on wcale nie nienawidził tej swojej, ale jak on o niej mówił! Dopiero wtedy zrozumiałam, że cokolwiek bym zrobiła, to wszystko jedno, bo czy chcę, czy nie, dla ciebie to musi być tak jak tortura. A właściwie jeszcze gorzej, bo narzędzie tortury jest martwe i niewinne jak kamień, który może spaść i zabić. A żeby narzędzie mogło dobrze życzyć i kochać, tego nie mogłam sobie wyobrazić. Chciałabym ci powiedzieć przynajmniej, co się we mnie działo wtedy, potem, jak zrozumiałam, jak słuchałam tej taśmy. Może z tego miałbyś przynajmniej pożytek. Próbowałam nawet to spisać…