Выбрать главу

Wysokie okna górnego korytarza wypełniał zachód wyjątkowej piękności. Nie była to zwykła, ponura, obrzękła czerwień, lecz wszystkie odcienie przymglonego świetliście, jakby osypanego najdrobniejszym srebrem różu. Ciężka, bezwładnie sfalowana czerń nieskończonej równiny oceanu zdawała się, odpowiadając na tę łagodną poświatę, mżyć brunatno-fiołkowym, miękkim odblaskiem. Tylko u samego zenitu niebo było jeszcze zawzięcie rude.

Zatrzymałem się naraz pośrodku dolnego korytarza. Nie mogłem wprost myśleć o tym, że znowu jak w więziennej celi będziemy zamknięci w kabinie, otwartej na ocean.

– Harey - powiedziałem - wiesz… zajrzałbym do biblioteki… Nie masz nic przeciw temu…?

– O, bardzo chętnie, poszukam czegoś do czytania - odpowiedziała z trochę sztucznym ożywieniem.

Czułem, że od wczoraj jest między nami jakaś nie zasypana szczelina i że powinienem okazać jej choć trochę serdeczności, ale opanowała mnie kompletna apatia. Nie wiem, co musiałoby się stać, żebym się z niej otrząsnął. Wróciliśmy korytarzem, potem pochylnią doszliśmy do małego przedsionka, było tu troje drzwi, między nimi kwiaty jak w jakichś gablotach za krystalicznymi szybami.

Środkowe drzwi, wiodące do biblioteki, okrywała z obu stron wypuklająca się sztuczna skóra; otwierając, starałem się zawsze jej nie dotknąć. W środku, w okrągłej, wielkiej sali, pod bladosrebrnym sufitem w stylizowane słońca, było nieco chłodniej.

Powiodłem ręką wzdłuż grzbietów zestawu solariańskiej klasyki i już chciałem wyjąć pierwszy tom Giesego, z tą miedziorytową podobizną na przykrytej bibułką wstępnej karcie, gdy niespodzianie odkryłem, poprzednim razem nie zauważony, pękaty, ósemkowego formatu tom Gravinsky'ego.

Usiadłem na wyściełanym krześle. Było zupełnie cicho. O krok za mną Harey wertowała jakąś książkę, słyszałem lekkie przesypywanie się kartek pod jej palcami. Kompendium Gravinsky'ego, używane na studiach najczęściej w charakterze zwyczajnego „bryka”, było zbiorem alfabetycznie uporządkowanych hipotez solariańskich, od Abiologicznej po Zwyrodnieniową. Kompilator, który nigdy bodaj że nie widział nawet Solaris, przekopał się przez wszystkie monografie, protokoły ekspedycji, prace urywkowe i tymczasowe doniesienia, zgłębił nawet cytaty w dziełach planetologów studiujących inne globy i dał katalog, trochę przerażający lapidarnością sformułowań, bo przechodziły nieraz w trywialność, zagubiwszy subtelną zawiłość myśli, jakie patronowały ich narodzinom, zresztą całość ta, w zamierzeniu encyklopedyczna, przedstawiała już raczej wartość kuriozalną; tom wydany został przed dwudziestu laty, a przez ten czas narosła góra nowych hipotez, których nie pomieściłaby już jedna książka. Przeglądałem alfabetyczny spis autorów niczym listę poległych, mało który żył jeszcze, aktywnie w solarystyce nie pracował bodaj żaden. Całe to rozstrzelone we wszystkich kierunkach bogactwo myślowe wywierało wrażenie, że któraś z hipotez musi po prostu być słuszna, że niemożliwe jest, aby rzeczywistość była całkiem odmienna, inna jeszcze niż miriady ciskanych w nią propozycji. Gravinsky poprzedził rzecz przedmową, w której podzielił znane przed nim sześćdziesiąt bez mała lat solarystyki na okresy. W pierwszym - datującym się od wstępnego zbadania Solaris - nikt nie stawiał właściwie hipotez w sposób świadomy. Przyjęto wtedy, jakoś intuicyjnie, za sprawą „zdrowego rozsądku”, że ocean jest martwym, chemicznym konglomeratem, potworną bryłą opływającej glob galarety, która owocuje przedziwnymi tworami dzięki swojej działalności „quasiwulkanicznej” i samorodnym automatyzmem procesów stabilizuje nietrwałą orbitę, tak jak wahadło utrzymuje niezmienną płaszczyznę raz nadanego ruchu. Co prawda, już w trzy lata potem Magenon wypowiedział się za ożywioną natura „galaretowatej maszyny”, lecz Gravinsky okres hipotez biologicznych datował dopiero dziewięć lat później, kiedy odosobniony poprzednio sąd Magenona jął zdobywać coraz liczniejszych zwolenników. Następne lata obfitowały w bardzo zawiłe, poparte biomatematyczną analizą, szczegółowe modele teoretyczne żywego oceanu. Trzeci był okresem rozpadu monolitowej niemal dotąd opinii uczonych.

Pojawiła się w nim wielość zwalczających się nieraz zaciekle szkół. To był czas działalności Panmallera, Strobli, Freyhoussa, le Greuille'a, Osipowicza, całe dziedzictwo Giesego zostało wtedy poddane miażdżącej krytyce. Powstały wówczas pierwsze atlasy, katalogi, stereofotografie asymetriad, uważanych dotychczas za twory niemożliwe do zbadania; przełom nastąpił dzięki nowym, zdalnie sterowanym urządzeniom, które wysyłano w burzliwe głębie grożących w każdej sekundzie wybuchem kolosów. Wtedy to na obrzeżu szalejących dyskusji jęły padać odosobnione, przemilczane wzgardliwie hipotezy minimalistyczne, głoszące, że jeśli się nawet osławionego „kontaktu” z „rozumnym potworem” nawiązać nie uda, to i tak badania kostniejących miast mimoidowych i baloniastych gór, które ocean wyrzuca, by je na powrót wchłonąć, przyniosą zapewne cenną wiedzę chemiczną, fizyko-chemiczną, nowe doświadczenia z zakresu budowy molekuł olbrzymów, ale nikt nie wdawał się nawet z głosicielami takich tez w polemikę. Był to przecież okres, w którym powstały aktualne po dziś dzień katalogi typowych metamorfoz czy bioplazmatyczna teoria mimoidów Francka, która, choć porzucona jako fałszywa, pozostała wspaniałym wzorem myślowego rozmachu i logicznego konstruktorstwa.

Te łącznie trzydzieści kilka lat liczące „okresy Gravinsky'ego” były naiwną młodością, żywiołowo optymistycznym romantyzmem, wreszcie - znaczonym pierwszymi głosami sceptycznymi - dojrzałym wiekiem solarystyki. Już pod koniec dwudziestopięciolecia padły - jako nawrót pierwszych, koloidowo-mechanistycznych - hipotezy będące późnym ich potomstwem, o apsychiczności solaryjskiego oceanu. Wszelkie poszukiwania przejawów świadomej woli, teleologiczności procesów, działania, motywowanego wewnętrznymi potrzebami oceanu, zostały prawie powszechnie uznane za jakąś aberację całego pokolenia badaczy. Publicystyczna pasja

zbijania ich twierdzeń przygotowała grunt dla trzeźwych, analitycznie nastawionych, koncentrujących się na skrzętnym gromadzeniu faktów dociekań grupy Holdena, Eonidesa, Stoliwy; był to czas gwałtownego pęcznienia i rozrastania się archiwów, mikrofilmowych kartotek, ekspedycji, bogato wyposażonych we wszelkie możliwe aparaty, samoczynne rejestratory, czujniki, sondy, jakich tylko dostarczyć mogła Ziemia. W niektórych latach uczestniczyło wówczas w badaniach ponad tysiąc ludzi naraz, ale podczas kiedy tempo narastania gromadzonych bezustannie materiałów wciąż jeszcze się wzmagało, duch ożywiający uczonych już jałowiał i rozpoczynał się trudny do wyraźnego odgraniczenia w czasie okres schyłkowy tej, mimo wszystko optymistycznej jeszcze, fazy solariańskiej eksploracji.

Cechowały ją przede wszystkim wielkie, odważne - raz wyobraźnią teoretyczną, raz negacją - indywidualności takich ludzi, jak Giese, Strobla czy Sevada, który - ostatni z wielkich solarystów - zginął w tajemniczych okolicznościach w okolicy południowego bieguna planety, uczyniwszy coś, co nie zdarza się nawet nowicjuszowi. Wprowadził swój szybujący nisko nad oceanem aparat na oczach setki obserwatorów w głąb chyżu, który wyraźnie usuwał mu się z drogi. Mówiono o jakiejś nagłej słabości, omdleniu czy też defekcie sterów, w rzeczywistości było to, tak myślę, pierwsze samobójstwo, pierwszy nagły, jawny wybuch rozpaczy.

Nie ostatni jednak. Ale tom Gravinsky'ego nie zawierał takich danych, to ja sam dopowiadałem daty, fakty i szczegóły, patrząc w jego pożółkłe, pokryte drobnym maczkiem druku stronice.

Tak patetycznych zamachów na własne życie już zresztą potem nie było, zabrakło też owych wielkich indywidualności. Rekrutacja badaczy, poświęcających się określonej dziedzinie planetologii, jest właściwie zjawiskiem przez nikogo nie zbadanym. Ludzie wielkich zdolności i wielkiej siły charakteru rodzą się mniej więcej ze stałą częstością, niejednakowy jest tylko ich wybór. Obecność ich lub brak w określonej dziedzinie badań tłumaczyć mogą chyba perspektywy, jakie ona otwiera. Rozmaicie oceniając klasyków solarystyki, nikt nie może odmówić im wielkości, geniuszu nieraz. Najlepszych matematyków, fizyków, znakomitości w zakresie biofizyki, teorii informacji, elektrofizjologii przyciągał milczący gigant solaryjski przez całe dziesięciolecia. Naraz armii badaczy z roku na rok odebrano jak gdyby wodzów. Pozostała szara, bezimienna rzesza cierpliwych zbieraczy, kompilatorów, twórców niejednego oryginalnie zakrojonego eksperymentu, ale brakowało już i masowych, na skalę globu zamierzonych, ekspedycji, i śmiałych, scalających hipotez.

Solarystyka poczynała jakby się rozsypywać i jakby wtórem, równoległą jej obniżającego się lotu były płodzone masowo, ledwo drugorzędnymi szczegółami różniące się hipotezy o degeneracji, uwstecznianiu, inwolucji solaryjskich mórz. Od czasu do czasu pojawiało się ujęcie śmielsze, ciekawsze, ale wszystkie one osądzały niejako ocean, uznany za końcowy produkt rozwoju, który dawno, przed tysiącleciami, przebył okres najwyższej organizacji, a teraz, scalony tylko fizycznie, rozpadał się na mrowie bezpotrzebnych, bezsensownych, agonalnych tworów. A więc już monumentalna, wiekami ciągnąca się agonia; tak widziano Solaris, dopatrując się w długoniach czy mimoidach oznak nowotworzenia, doszukiwano się w procesach toczących płynne cielsko przejawów chaosu i anarchii, aż się ten kierunek stał obsesją, tak że cała literatura naukowa następnych siedmiu, ośmiu lat, choć, rzecz jasna, pozbawiona określeń, wyrażających jawnie uczucia jej autorów, jest jak gdyby jednym stosem obelg - zemstą, braną przez osamotnione, pozbawione przywódców, szare rzesze solarystów na wciąż jednakowo obojętnym, ignorującym ich obecność obiekcie wytężonych badań.