Выбрать главу

Lekarze przypuszczali, że i Berton uległ zatruciu. Po dwu dniach Berton, który nawet wróciwszy do pozornej równowagi, nie chciał ani na chwilę opuścić wnętrza głównej rakiety ekspedycji ani nawet podejść do okna, z którego otwierał się widok na ocean, oświadczył, że pragnie złożyć raport ze swego lotu. Nalegał na to twierdząc, że jest to rzecz najwyższej wagi. Raport ów po zbadaniu go przez radę ekspedycji uznany został za chorobliwy twór umysłu, zatrutego gazami atmosfery, i jako taki dołączony nie do historii ekspedycji, ale do historii choroby Bertona, na czym się cała rzecz zakończyła.

Tyle mówił aneks. Domyślałem się, że sedno sprawy stanowił, oczywiście, sam raport Bertona - to, co doprowadziło owego pilota dalekiego zasięgu do nerwowego załamania. Po raz wtóry wziąłem się do wertowania książek, ale „Małego Apokryfu” nie udało mi się odnaleźć. Byłem coraz bardziej zmęczony, odłożyłem więc dalsze poszukiwania do jutra i opuściłem kabinę. Kiedy mijałem aluminiowe schody, zobaczyłem leżące na stopniach płaty padającego z góry światła. A więc Sartorius pracował wciąż jeszcze, o tej porze! Pomyślałem, że powinienem go zobaczyć.

Na górze było nieco cieplej. W szerokim, niskim korytarzu buszował słaby powiew. Pasemka papieru furkotały zapamiętale nad wylotami wentylacyjnymi. Drzwi głównego laboratorium tworzyła gruba płyta chropawego szkła, ujęta w metalową ramę. Od wewnątrz szkło było przesłonięte czymś ciemnym; światło dobywało się tylko przez wąskie, podsufitowe okna. Nacisnąłem sztabę. Jak się tego spodziewałem, drzwi nie poddały się. W środku panowała cisza, od czasu do czasu rozlegał się słaby pisk jakby gazowego płomienia. Zapukałem - żadnej odpowiedzi.

– Sartorius! - zawołałem. - Doktorze Sartorius! To ja, nowy, Kelvin! Muszę się z panem zobaczyć, proszę, niech pan otworzy!

Słaby szmer, jakby ktoś stąpał po zmiętym papierze, i znowu cisza.

– To ja, Kelvin! Przecież pan o mnie słyszał! Przyleciałem Prometeuszem przed paru godzinami! - wołałem, zbliżając usta do miejsca, w którym odrzwia stykały się z metalową framugą. - Doktorze Sartorius! Tu nikogo nie ma, tylko ja! Niech mi pan otworzy.

Milczenie. Potem słaby szmer. Kilka szczęknięć, bardzo wyraźnych, jakby ktoś układał metalowe narzędzia na metalowej tacy. I naraz osłupiałem. Rozległa się seria drobniutkich stąpnięć, jakby truchcik dziecka: gęste, pośpieszne drobienie małych nóżek. Chyba… chyba ktoś imitował je nadzwyczaj zręcznie palcami na jakimś pustym, dobrze rezonującym pudle.

– Doktorze Sartorius!!! - ryknąłem. - Otwiera pan czy nie?!

Żadnej odpowiedzi, tylko znów ten dziecinny trucht i równocześnie kilka szybkich, słabo słyszalnych, zamaszystych kroków, jak gdyby ten człowiek szedł na palcach. Ale jeśli szedł, to nie mógł przecież równocześnie imitować chodu dziecka? Co mnie to zresztą obchodzi! - pomyślałem i nie hamując już wściekkłości, która zaczynała mnie ogarniać, huknąłem:

– Doktorze Sartorius!!! Nie po to leciałem przez szesnaście miesięcy, żeby mnie zastopowały wasze komedie!!! Liczę do dziesięciu. Potem wysadzę drzwi!!!

Wątpiłem, czy mi się to uda.

Odrzut pistoletu gazowego nie jest bardzo silny, ale byłem zdecydowany spełnić moją groźbę tak albo inaczej, choćbym miał udać się na poszukiwanie wybuchowych ładunków, których na pewno nie brakło w magazynie. Powiedziałem sobie, że nie wolno mi ulec, to znaczy, nie mogę grać wciąż tymi szaleństwem znaczonymi kartami, które wpycha mi w ręce sytuacja.

Rozległ się taki odgłos, jakby ktoś się z kimś mocował albo coś pchał, zasłona w środku odsunęła się może o pół metra, smukły cień padł na taflę matowych, jak gdyby szronem okrytych drzwi, i z lekka ochrypły dyszkant przemówił:

– Otworzę, ale musi pan przyrzec, że nie wejdzie do środka.

– To po co pan chce otwierać!? - huknąłem.

– Wyjdę do pana.

– Dobrze. Przyrzekam.

Rozległ się lekki trzask obracanego w zamku klucza, potem ciemna sylweta, zasłaniająca połowę drzwi, starannie zaciągnęła na powrót zasłonę, toczyły się tam jakieś zawiłe operacje - słyszałem trzeszczenie jakby przesuwanego drewnianego stolika, na koniec jasna tafla uchyliła się na tyle, że Sartorius prześliznął się do korytarza. Stał przede mną, zasłaniając sobą drzwi. Był nadzwyczaj wysoki, chudy, pod kremowym trykotem ciało jego zdawało się składać z samych tylko kości. Szyję miał owiniętą czarną chustką; przez ramię zwisał mu złożony we dwoje, popalony odczynnikami, ochronny płaszcz laboratoryjny. Nadzwyczaj wąską głowę trzymał bokiem. Prawie pół twarzy zasłaniały mu wygięte czarne szkła, tak że nie mogłem dostrzec jego oczu. Miał długą dolną szczękę, sinawe usta i olbrzymie, jakby odmrożone, bo także sinawe, uszy. Był nie ogolony. Z przegubów zwisały mu na pętlicach przeciwpromienne rękawice z czerwonej gumy. Staliśmy tak chwilę, patrząc na siebie z nie ukrywaną niechęcią. Resztki jego włosów (wyglądał, jakby się sam strzygł na jeża maszynką) były ołowiane, zarost - całkiem siwy. Czoło opalone, jak u Snauta, ale opalenizna kończyła się mniej więcej w połowie jego wysokości poziomą linią. Widać nosił stale na słońcu jakąś myckę.

– Słucham - powiedział wreszcie. Wydawało mi się, że nie tyle czeka na to, co mam mu powiedzieć, ile wsłuchuje się z natężeniem w przestrzeń poza sobą, wciąż przywierając plecami do szklanej tafli. Dobrą chwilę nie wiedziałem, jak się odezwać, żeby nie strzelić głupstwa.

– Nazywam się Kelvin… musiał pan o mnie słyszeć - zacząłem. - Jestem, to znaczy… byłem współpracownikiem Gibariana…

Jego chuda twarz, cała w pionowych liniach - tak musiał wyglądać Donkisżot - była bez wyrazu. Czarna wygięta płytka wycelowanych we mnie okularów utrudniała mi w najwyższym stopniu mówienie.

– Dowiedziałem się, że Gibarian… nie żyje. - Zawiesiłem głos.

– Tak. Słucham?… Zabrzmiało to niecierpliwie.

– Czy popełnił samobójstwo?… Kto znalazł ciało, pan czy Snaut?

– Dlaczego zwraca się pan z tym do mnie? Czy doktor Snaut nie powiedział panu…?

– Chciałem usłyszeć, co pan ma w tej sprawie do powiedzenia…

– Pan jest psychologiem, doktorze Kelvin?

– Tak. A co?

– Uczonym?

– No tak. Jaki to ma związek…

– Myślałem, że pan jest urzędnikiem kryminalnym lub policjantem. Jest teraz druga czterdzieści, a pan, zamiast starać się wciągnąć w tok prac, prowadzonych na Stacji, co byłoby ostatecznie zrozumiałe, mimo tej brutalnej próby wtargnięcia do laboratorium, wypytuje mnie, jakbym co najmniej był podejrzanym.

Opanowałem się z wysiłkiem, od którego pot wystąpił mi na czoło.

– Pan jest podejrzany, Sartorius! - powiedziałem zduszonym głosem.

Chciałem go ugodzić za wszelką cenę, dlatego dorzuciłem zaciekle:

– I pan o tym doskonale wie!

– Jeżeli pan tego nie odwoła i nie przeprosi mnie, złożę na pana zażalenie w meldunku radiowym, Kelvin!

– Za co mam pana przeprosić? Za to, że zamiast przyjąć mnie, zamiast uczciwie wprowadzić w to, co się ty dzieje, zamyka się pan i barykaduje w laboratorium?! Czy pan zupełnie już stracił rozum?! Kim pan właściwie jest - uczonym czy nędznym tchórzem?! Co? Może mi pan odpowie?! - Nie wiem sam, co krzyczałem, nawet nie drgnął. Po bladej, porowatej skórze ściekały mu grube krople potu. Nagle zorientowałem się: w ogóle mnie nie słuchał! Obie ręce ukrył za sobą, z całej siły przytrzymywał nimi drzwi, które zadrgały lekko, jakby ktoś napierał na nie z drugiej strony.

– Niech… pan… odejdzie… - wystękał naraz dziwnym, piskliwym głosem. - Niech pan… na miłość Boską! niech pan idzie na dół, ja przyjdę, przyjdę, zrobię wszystko, co pan tylko chce, ale proszę iść!!!

Taka męka była w jego głosie, że całkiem osłupiały podniosłem odruchowo rękę, chcąc mu pomóc w przytrzymaniu tych drzwi, bo o to najwyraźniej walczył, ale on wydał wtedy okropny krzyk, jakbym zamierzył się na niego nożem, zacząłem więc cofać się tyłem, to krzyczał wciąż falsetem „Idź! idź!” - to znowu „Wracam już! już wracani! już wracam!!! Nie! nie!!!”

Uchylił drzwi i rzucił się do środka, wydawało mi się, że na wysokości jego piersi mignęło coś złotawego, jakby jakiś lśniący dysk, z laboratorium dobiegał teraz głuchy rumor, zasłona poleciała w bok, wielki, wysoki cień przemknął po szklanym ekranie, zasłona wróciła na swoje miejsce i nic już nie było widać. Co się tam działo?! Zatupotały kroki, szalona gonitwa urwała się z przeraźliwym, szklanym łomotem i usłyszałem zanoszący się śmiech dziecka…

Nogi trzęsły się pode mną; rozejrzałem się na wszystkie strony. Nastała cisza. Usiadłem na niskim, plastykowym parapecie okiennym. Siedziałem tak chyba z kwadrans, nie wiem, czekając na coś czy po prostu tak doprowadzony do ostateczności, że nie chciało mi się nawet wstać. Głowa wprost mi pękała. Gdzieś, wysoko, posłyszałem przeciągłe zgrzytanie i równocześnie otoczenie pojaśniało.