Kiedy to się skończyło, leżał na podłodze w kałuży wymiocin i moczu i był innym człowiekiem.
— Zmieniłeś zdanie? — zapytał Cleet.
— O tak — powiedział Berner.
Cleet pozwolił Bernerowi obmyć się i włożyć inną suknię, po czym zabrał go na statek.
Wnętrze pojazdu urządzone było luksusowo, z grubymi dywanami i ścianami w delikatnych pastelowych barwach. Wolnoobrotowe pole schodowe w centralnej studni statku uniosło ich do pomieszczenia na dziobie. Tu ściany były z czystego stopu metali, usiane soczewkami holoprojektorów. Z jednej strony umieszczono metalowe drzwi z iluminatorem z pancernego szkła.
Środek podłogi zajmowało okrągłe, plastykowe łóżko wodne. Leżała na nim naga kobieta z udami poplamionymi krwią. Nie poruszała się, ale oddychała.
— Twoje pierwsze zadanie — powiedział Cleet i wskazał leniwym gestem na kobietę. - Obmyj ją wężem i zanieś do medjednostki na dole w ładowni. - Zwrócił ostre spojrzenie na Bernera. - Trzymaj swój kolec w spodniach, pustelniku. Albo raczej pod suknią. Tak, tak, wiem o waszych religijnych zakazach, którym, jak sądzę, jesteś nadal wierny; ale ostrzegam — z pewnych moich udogodnień nie mam ochoty korzystać wspólnie z pomocnikiem.
— Nie tknąłem kobiety od trzydziestu lat — powiedział
Berner.
— Właśnie to wzbudza mój niepokój — stwierdził Cleet.
Uśmiechnął się krzywo i wyszedł.
Berner stał przez chwilę w ciszy, zmieszany, zastanawiając się, jak bardzo świat się zmienił w tak krótkim czasie.
Spojrzał w dół, na kobietę. Była blada, matowosrebrne włosy miała krótko obcięte, harmonijnie umięśnione ciało, pełne piersi, dość wąskie biodra. Pod jej skórą wykwitały sińce. Pachniała krwią i potem.
Jedno ramię nienaturalnie wygięte przygniatała sobą. Nachylił się i odwrócił, aby uwolnić ramię. Dostrzegł błysk metalu na jej karku — owalną powierzchnię implantu przyłączającego psychokłębek.
— Bestialstwo — powiedział do siebie Berner ze wstrętem.
Rozejrzał się po pokładzie. W ukrytej ściennej szafce znalazł nawinięty na szpulę wąż. W wiadrze znajdowała się szczotka z miękkim włosem i dozownik mydła.
Kiedy nacisnął przycisk, wytrysnęła ciepła woda. Tak delikatnie jak umiał oczyścił oblepiający ją brud. Kiedy skończył, skierował wąż na resztę pomieszczenia. Dotknął innego guzika i z węża powiało ciepłe powietrze.
Wkrótce była sucha. Podniósł ją, a ona legła nieruchomo na jego piersi. Jej skóra miała wspaniałą jedwabną miękkość, na co starał się nie zwracać uwagi.
Wszedł na pole schodowe i został przeniesiony na dół do ładowni. W rogu pomieszczenia stała duża medjednostka.
Położył kobietę na płycie medjednostki. Poczuł lekkie muśnięcie osobliwego uczucia. Zmarszczył brwi. Czy to możliwe, aby chciał przedłużyć chwilę tego ciepłego kontaktu?
— Nie oszukuj się, bracie Bernerze — wymamrotał. Opuścił płytę do wnętrza komory diagnostycznej. Stał przy okienku medjednostki, przyglądając się, jak pijawki czujników pełzną po ciele, szacując uszkodzenia. Tablica odczytów rozbłysła na krótko bursztynowymi światłami ostrzegawczymi, ale szybko przybrała stałą, chłodną, żółtozieloną barwę. Berner uśmiechnął się.
— Powinieneś być zadowolony — powiedział Cleet.
Berner podskoczył; odwrócił się i zobaczył Cleeta, stojącego tuż przy nim. Cleet nachylił się, zajrzał przez iluminator.
— Tak, powinieneś być zadowolony. Musimy mieć nadzieję, ty i ja, że wyzdrowieje. Gdybym potraktował ją odrobinę za ostro i gdyby umarła — wtedy być może musiałbym skorzystać z twojego żylastego ciała. Chociaż byłaby to przykra zamiana. Ta medjednostka jest dostatecznie dobra, aby implantować interfejs kłębka… i poczynić wszelkie inne zmiany, jakich bym sobie życzył. Cóż, masz przynajmniej dobre kości. - Cleet zamrugał groteskowo, jego maska zaiskrzyła się. Wyciągnął rękę i dotknął policzka Bernera. Berner cofnął się.
Cleet przeniósł uwagę na kobietę.
— Śliczna mała z tej mojej Candypop. Nieprawdaż? - zapytał. - Klon pasażowy. Jej matka komórkowa była królową piękności w jakimś zabitym deskami agroświecie. Pomyśl tylko — milion farmerów odłożyłoby swoje widły od gnoju, żeby starać się o nią — a ona jest moim własnym somanekinem… — Cleet westchnął. Najwyraźniej posiadanie kobiety nie cieszyło go już. Odwrócił się do Bernera.
— Chodź. Pokażę ci twoje mieszkanie.
Berner ociągał się.
— Jeżeli pan pozwoli, wolałbym swoją jaskinię.
Maska Cleeta przybrała nieludzki i niepojęty wyraz. Szarpnął ramieniem i w jego drżącej dłoni pojawił się nerwopał. Berner zwiesił głowę.
— Jak pan sobie życzy — odezwał się słabym głosem.
Usiłował ukryć gniew, ale nie ukrywał strachu.
Maska Cleeta zafalowała, odzyskując na powrót człowieczy wygląd. Nerwopał zniknął.
— Mądrze — stwierdził.
Cleet zaprowadził go do kabiny.
— Zaczekasz tutaj, aż cię zawołam — nakazał i wyszedł.
Drzwi zamknęły się za nim ze szczęknięciem zamka.
Berner nacisnął klamkę; nie był zaskoczony, że nie ustępuje. Rozejrzał się po pomieszczeniu. Na jednej ze ścian wisiała obita płótnem koja; w kącie był zlew i toaleta. Ciemny widekran nad drzwiami dopełniał umeblowania. Z płyty nad jego głową padało światło; po minucie przygasło przechodząc w słabą czerwoną poświatę.
Berner położył się na koi i czekał, aż przyjdzie sen.
Długi czas potem poczuł potrzebę odprawienia swych modłów.
Najwyraźniej nadszedł poranek.
Płyta świetlna rozjaśniła się. Dziwne, pomyślał. Wczoraj o świcie poszedł na górę do świątyni i modlił się jak przez ostatnich dziesięć tysięcy poranków. Usunął kurz z pnączy posoli, zebrał najdojrzalsze strąki. Ten rytuał powinien był się powtarzać do chwili, kiedy ułoży się do snu po raz ostatni.
Wyobrażał sobie, że jego dawne namiętności ostygły doszczętnie w pustce tego świata, że jego zauroczenie ciałem zagubiło się w trybach mijających powoli niezmiennych dni i nocy.
Pomyślał o kobietach i zapytał siebie, czy nie był wielkim głupcem.
Mijały godziny. W końcu widekran zapalił się i na Bernera spojrzała złocistosrebrna twarz Cleeta.
— Obudziłeś się?
— Tak — odparł Berner, siadając na koi. - Czy mogę wrócić do mojej jaskini? Jestem trochę głodny. Mógłbym tam zjeść śniadanie albo przynieść tutaj zapas posoli, jeśli by pan tak wolał — nienawidził tonu służalczości w swoim głosie, ale wciąż bał się nerwopału.
Cleet uśmiechnął się, jego twarz była dziwnie pozbawiona wyrazu.
— Nigdy nie wrócisz do swojej jaskini, pustelniku. -
Wolno potrząsnął głową. - Ale możesz wziąć sobie śniadanie w jadalni, ja już zjadłem. Kiedy skończysz, przyjdź na górę, na pokład astrogacyjny. Porozmawiamy.
Ekran zgasł i drzwi otworzyły się z westchnieniem.
Berner odnalazł jadalnię, podłużną kabinę naśladującą
krzywiznę kadłuba statku gwiezdnego. Wzdłuż zewnętrznej ściany biegł wąski pasek ciemnego szkła pancernego. Berner spojrzał przez szkło. Pnącza posoli omdlewały z wdziękiem w rosnącym upale, a czarny wylot jaskini zdawał się utraconym rajem, nieznośnie słodkim we wspomnieniu. Bernera zdjęła tak gwałtowna żałość, że oczy mu zwilgotniały. W końcu odwrócił się.