— Być może nie, dopóki śmierć nie nadejdzie. Wtedy…
— Ale czy ten Bezimienny nie został zamęczony?
— Tak, na Aragonie, przez tłum rozwścieczonych ladacznic.
Nasza wiara nie obiecuje nieśmiertelności w tym ciele, chociaż czciciele zanotowali znaczne przedłużenie życia. Zdarzają się wypadki, nadal panuje przemoc. Mamy nadzieję zachować życie duszy. Jesteśmy realistami.
Cleet zaśmiał się swoim pięknym, niezdrowym śmiechem.
— Realiści! Powiedz mi, ile masz lat?
Berner przygarbił ramiona.
— Sto siedem standardowych. Ale późno przybyłem do
Misterium.
Cleet zaśmiał się znowu.
— Smarkacz. Posiwiały smarkacz. Mógłbyś tu przeżyć jeszcze ze sto — i to nie na pewno. Widziałem twoją medjednostkę; bardzo prymitywna, doprawdy bardzo. Ja urodziłem się 863 lata temu na Green. I miałem przynajmniej dziesięć tysięcy kochanek; dzięki temu czuję się jeszcze bardziej młodzieńczo. I jak teraz wygląda twój realizm?
Berner nie odpowiedział.
— Wiem, co myślisz — powiedział Cleet. - Myślisz
„Bogactwo”. I, oczywiście, masz rację. Bogaci nie muszą umierać, dlaczego więc mielibyśmy się zastanawiać nad stanem naszych dusz? Czy masz odpowiedź?
— Nie — wymamrotał Berner.
— Nie, oczywiście, że nie masz. - Cleet zamyślił się, spokój rozlał się po jego lśniącej masce. - Ale myślisz sobie: „Jeżeli Cleet jest tak bogaty, co robi w tym pustym świecie, z nudnym bigotem jako służącym?” — Ramiona Cleeta drgnęły, zamrugał gwałtownie. - Nie doświadczyłeś osobiście bogactwa, więc wybaczam ci twoją ignorancję. Widzisz, bogactwo ma naturę cykliczną. Prawdziwy bogacz przechodzi przez następujące cykle: gromadzenie, a potem wydawanie. Jakiż użytek z bogactwa, jeśli nie można za nie kupić rozrywek? A im bogatszy się stajesz, w tym droższych gustujesz rozrywkach.
Bernera przerażał wyraz twarzy Cleeta, zarazem zrozpaczony i gniewny. Wbijał wzrok w resztki jedzenia i miał nadzieję, że Cleet nie zechce złagodzić swego bólu, zadając go jemu.
Cleet był jednak myślami gdzie indziej, zatopiony w jakichś gorzkich wspomnieniach. Mówił dalej z zadumą:
— Tak więc znalazłem się na dole cyklu. Nie posiadam nic oprócz tego przeklętego statku, kawałka ładnego ciała, kilku zabawek — i ciebie, oczywiście. Gdybym mógł, zabrałbym statek do Dilvermoon i sprzedał, ale jest dostrojony do mojej osoby i beze mnie umrze. Poza tym tropią mnie złośliwi wrogowie i akurat teraz w Dilvermoon nie jest bezpiecznie.
To równie dobre miejsce jak każde inne, aby czekać, aż nie poczynię nowych planów. Po co bez celu przemierzać pustkę? - Po chwili uśmiechnął się, jakby jego wspomnienia przybrały przyjemniejszy obrót. - Mój szanowny przodek dał mi ten statek podczas mego Roku Męskości, dawno temu. Bardzo dawno temu. Miesiąc później otrułem go i wziąłem swoje dziedzictwo. Naprawdę stałem się mężczyzną.
Nastała cisza. Po jakimś czasie Cleet podniósł się i poszedł na górę do swego prywatnego apartamentu.
Berner ukrył twarz w dłoniach i trwał tak, póki nie przestał dygotać.
Tego wieczoru Cleet przybrał postać wielkiego węża zamieszkującego świat piasku i cierni. Obszedł się z kobietą wyjątkowo okrutnie, więc kiedy skończył, była zakrwawiona.
Berner ukrył gniew, kiedy Cleet wywołał go z biblioteki.
— Do medjednostki? — zapytał.
— Czemu nie — odpowiedział Cleet z odcieniem znudzenia i odszedł.
— Nie zawsze byłem tchórzem, Candypop — wyszeptał Berner, pomagając jej się umyć.
Podniosła na niego wzrok, uśmiechając się lekko.
— Dlaczego nazywasz się tchórzem? Co mógłbyś zdziałać przeciwko Cleetowi? On już nie jest człowiekiem, stał się zbyt silny, zbyt szybki, zbyt okrutny. Żadna nieprzetworzona istota ludzka nie mogłaby go pokonać.
Kiedy pomagał jej podnieść się na nogi, oparła się o niego i czuł przy swoim boku nacisk jej piersi. Ku swemu zawstydzeniu poczuł ukłucie żądzy.
Medjednostka uporała się z nią szybko — najwyraźniej rany były powierzchowne — tak, że kilka minut później Berner mógł odprowadzić ją do kabiny.
Cleet wszedł za nimi poruszając się bezszelestnie i zaskakując Bernera.
— Wiesz, prawda? — powiedział miękkim, rozmarzonym głosem.
Berner zrozumiał, że dzieje się coś ważnego, zachodzi jakaś rytualna wymiana. Wymiana jakiejś strasznej wiadomości między Cleetem a Candypop.
Cleet utkwił w Bernerze nieruchome spojrzenie.
— Wszystko się zmienia, pustelniku. Zauważyłeś to nawet podczas swego krótkiego życia. Nie zostaniemy tu już długo.
— Co pan ma na myśli? — Berner nie mógł złapać tchu.
— Zbyt długo przebywałem z dala od mojego życia. A poza tym jestem zmęczony moją Candypop. - Cleet potrząsnął głową, wydawało się, jakby dziwnie zmalał. - Stare zabawki… — powiedział tak cicho, że Berner ledwo dosłyszał słowa.
Odszedł cicho, a Berner drżącą ręką podniósł szczotkę do włosów.
Candypop spojrzała na Bernera. Twarz miała zaskakująco spokojną.
— Nie zwracaj na niego uwagi, Bernerze. On lubi straszyć ludzi, wiesz, to jego hobby. Zanim odleci, wypuści cię stąd i pozwoli ci wrócić do dawnego życia. Nie rób tylko nic, co by go mogło rozgniewać. Nigdy nie postępuj wbrew jego oczekiwaniom, a nic ci się nie stanie. On nie morduje bez powodu. Przeżyjesz, bracie Bernerze.
Chciał jej wierzyć.
— Groził, że przemodeluje mnie w kobietę, jeżeli… -
Wstydził się swego strachu; doprowadzał go do mdłości.
— Jeżeli ja umrę? - potrząsnęła głową. - Nie obawiaj się.
To się nigdy nie stanie, wierz mi. Nie mam zamiaru cię urazić — prawdopodobnie byłaby z ciebie ładna kobieta — ale Cleet ma bardzo… szczególne gusta. Dość osobliwe.
— Ale to brzmiało… to naprawdę brzmiało tak, jakby chciał powiedzieć, że cię zabije.
Pokiwała głową, wciąż nieludzko spokojna.
— Oczywiście, że zamierza mnie zabić. To nie będzie pierwszy raz. Posiada mnie od bardzo dawna. Ale później wsadzi mnie do medjednostki, a ona złoży mnie z powrotem do kupy i będę jak nowa. Mówię ci, on naprawdę nie jest mordercą; to nie jest morderstwo, jeśli nie pozostaje się martwym, czyż nie? Nigdy się mnie nie pozbędzie; jestem idealną kobietą. Dla Cleeta. Ale tobie nic się nie stanie. Uwierz mi.
Berner nagle poczuł pewność, że ona mówi prawdę.
— To dla ciebie okropne — powiedział.
— Nie jest tak źle — powiedziała, wzruszając swymi cudownymi ramionami. - Nigdy nic nie pamiętam z okresu, kiedy jestem martwa.
Lecz po chwili jej opanowanie zachwiało się nieco, a oczy pociemniały.
— Boli tylko umieranie.
Berner poszedł do łóżka pełen współczującego podziwu. Sen długi czas go omijał, a kiedy w końcu zasnął, dopadł go straszliwy koszmar.
Sen nie przestrzegał logiki; przez scenę jego umysłu przepływały oderwane obrazy. Sam Berner nie brał żadnego udziału we śnie. Był widzem, całkowicie pozbawionym własnej woli.
Z pewnej odległości widniała twarz Candypop. Wbijała w niego wzrok. Dostrzegał ją tylko kątem oka, ale to ona stanowiła centrum snu. Po chwili zauważył, że piękna skóra, która pokrywała jej czaszkę, staje się półprzezroczysta tak, że prześwieca przez nie biała kość. Przez tę przezroczystość przepływały mroczne obrazy — rzeka ukrytych emocji nad bladym kamieniem. We wspaniałych oczach czarne jaskinie. W pełnych ustach długie posępne kły śmierci.
Na pierwszym planie snu Cleet przybierał serię niezgrabnych póz w powolnym rytuale. Jego oczy z początku były puste. Otwarte usta zwisały bezwładnie. Wyglądał, jakby został opanowany przez jakąś wewnętrzną formę życia, jakby w jego ciele zamieszkała inna istota, nieco odmienna od ludzkiej i niepewna, jak ludzkie ciało powinno się poruszać. Teraz Cleet stanął na jednej nodze, drugą podniósł wysoko, kołysząc ramieniem za plecami. Ramię podniosło się, przemieściło i stało się kolcem wysuwającym się z tyłu szyi Cleeta.