Tyl w dalszym ciągu pilnował dyscypliny, głównie z pomocą pałek. Jedna egzekucja — aczkolwiek mogła budzić zastrzeżenia — wystarczyła. Jednakże pozornie bezsensowna praca sprawiała, że ludzie stali się opryskliwi. Byli przyzwyczajeni do honorowej walki, nie do ciężkiej harówki. Nie podobało im się również słuchanie rozkazów tchórza, który nie nosił broni.
— Byłoby lepiej, gdybyś załatwił to sam — orzekł Sav, kiedy Tyl kolejny raz wymierzył sprawiedliwość. — Trzeba to robić — wszyscy wiemy — ale to czyni go przywódcą. Nikt cię nie poważa. Ten ptak też ci nie pomaga.
Sav był tak niefrasobliwy, że nie sposób było się nań obrazić za te słowa. To prawda: Sos osiągnął cel kosztem własnej reputacji, która od początku nie była zbyt dobra. Nikt z tych ludzi nie wiedział, w jakich okolicznościach utracił broń i związał się z Solem, a on nie miał ochoty tego rozgłaszać.
Tyl był rzeczywistym przywódcą przebywającej w dolinie grupy i jeśli Sol by nie wrócił, z pewnością przejąłby władzę. W swoim czasie sam pragnął założyć plemię i był bardzo zdolnym wojownikiem. Podobnie jak Sol, odtrącał z pogardą nieudolnych przeciwników i dlatego podczas swych wędrówek zdobył tylko jednego poddanego, lecz szybko zrozumiał, czego można dokonać ze zwykłymi ludźmi, gdy udzieli się im niezbędnych wskazówek. Czy naprawdę chciał służyć pomocą, czy też czekał na odpowiedni moment, jednocząc grupę wokół siebie?
Sos nie mógł nosić broni. Był zależny od dobrej woli Tyla i własnego rozumu. Miał przed sobą rok służby i zamierzał wypełnić ją z honorem, a potem…
Nocami widywał twarz Soli, czuł dotyk jej ciała i jej włosy na swoim barku. Tu również nie mógł zatriumfować nie mając broni. W rzeczywistości był równie niebezpieczny dla ambicji Sola jak Tyl, ponieważ pragnął tego, co mogło mu zapewnić jedynie pełne przywództwo. Sola nigdy nie przyjęłaby bransolety drugiego czy trzeciego wojownika w plemieniu. Powiedziała to szczerze.
Zresztą nawet gdyby nosił bron, nie potrafiłby pokonać w kręgu Sola, czy nawet Tyla. Popełniłby fatalny błąd, gdyby sądził, że jest inaczej. Brak broni był dla niego ochroną.
Wreszcie nastąpił atak ryjówek. Pewnego popołudnia wylały się na stok i ruszyły w kierunku umocnień obozu. Sos niemal ucieszył się na ich widok. To przynajmniej usprawiedliwiało podjęte przez niego dotkliwe środki ostrożności. Ryjówek nie było przez długi czas, czego dowodził powrót zwierzyny. Gdyby nie zjawiły się w ogóle, mogłoby to -jak na ironię — zniszczyć jego plan.
— Opróżniać baryłki! — krzyknął.
Ludzie wyznaczeni do tego zadania i specjalnie do niego ćwiczeni otworzyli pojemniki z alkoholem i zaczęli go ostrożnie wlewać do płytkiej fosy.
— Kobiety i dzieci do namiotów!
Protestując piskliwymi głosami, że wygania sieje, gdy zaczęło się widowisko, rodziny przeszły rzekę w bród i wdrapały się na wzgórze.
— Wszyscy do broni!
Ci, którzy nie mieli innego zajęcia, ustawili się w szyku obronnym. Czuli się zawstydzeni, gdy ujrzeli swych małych przeciwników. Grupa liczyła piętnastu mężczyzn i kilku starszych chłopców. Myśliwi byli akurat na wyprawie.
Ci, którzy wylewali alkohol do fosy, uporali się ze swym zadaniem, rzucając pełne żalu spojrzenia na dobry trunek, który miał się zmarnować, po czym stanęli przy długich drewnianych rączkach zapalników. Sos zwlekał w nadziei, że powrócą myśliwi, ale się nie pojawili.
Ryjówki dotarły falą do fosy i zaczęły dreptać w miejscu. Nie miały zaufania do bijącego z niej zapachu. Wtem, jak poprzednio, co odważniejsze osobniki wskoczyły do fosy, a za nimi podążyła cała masa. Sos zastanowił się, czy zwierzątka mogły się upić tak jak ludzie.
— Ognia! — wrzasnął.
Wyznaczony człowiek wybił na bębnie powolny, regularny rytm. Wszyscy dosłownie w jednej chwili wykrzesali ogień z zapalników i odskoczyli do tyłu. To był jeden z najbardziej drażliwych punktów ćwiczeń — dorośli mężczyźni tańczący w rytm muzyki.
Ściana ognia wystrzeliła z fosy. Powietrze wypełnił dym i smród niedokładnie spalonego alkoholu. Ludzi otoczył wznoszący się w górę pół okrąg płomieni. Patrząc na to „tancerze” zasłaniali oczy i rozdziawiali usta z wrażenia. Teraz zrozumieli, co mogło się stać z tym, który by się spóźnił.
Część zwierzątek przedostała się na drugą stronę. Mężczyźni doskoczyli do nich, uderzając w ziemię pałkami i maczugami, by zmiażdżyć umykających nieprzyjaciół. Kilku ukąszonych wojowników zaklęło. Nie sposób już było lekceważyć zajadłości maleńkich stworzonek.
Ogniste opary opadały. Alkohol ulatniał się zbyt szybko, by starczyło go na długo. Na znak Sosa mężczyźni przytoczyli następne baryłki z wielkiego namiotu centralnego. Zatrzymali się nad fosą. Nie mogli wlewać więcej alkoholu, dopóki ogień nie zgasł całkowicie. W przeciwnym razie ogarnęłyby ich bijące w górę płomienie, a nawet mogliby zostać rozerwani wskutek eksplozji samych beczek.
Tego problemu Sos nie przewidział. Główny pożar wygasł, lecz na brzegu kanału, gdzie paliwo wsiąkło w grunt, utrzymywały się pojedyncze płomienie. Podszedł do niego Tor Miecz. Jego czarna broda była przypalona.
— Górny koniec jest czysty — wy dyszał. — Jeśli wlać tam…
Sos przeklął sam siebie; że też nie wpadł na to wcześniej! Prąd oczyścił górną część fosy z alkoholu. Ryjówki przedostawały się już gromadnie na drugi brzeg, by pożerać swą upieczoną straż przedmą i wspinać się na nasyp. Można tam było wlewać alkohol baryłka za baryłką, a prąd rozprowadzi go powoli po całej fosie, umożliwiając im podtrzymywanie ognia.
— Zajmij się tym! — rozkazał Torowi, który pobiegł w tamtą stronę, wzywając krzykiem do pomocy wszystkich stojących obok.
Kopniakami i uderzeniami starali się niszczyć nieprzebrane stada żarłocznych stworzeń. Rój za fosą ponownie przywiódł Sosowi na myśl armię atakujących mrówek, z tym że ssaki nie były tak dobrze zorganizowane jak owady. Gdy Tor wprowadził swój pomysł w życie, ponownie pojawiły się płomienie, lecz liczba ryjówek jakoś nie wydawała się zmniejszać. Skąd się brały?
Zobaczył skąd. Ryjówki wypływały na rzekę i wracały na ląd na terenie chronionego półkola! Większości z nich się nie udawało, gdyż chaotycznie atakując, przepadały w płomieniach lub też przepływały na drugi brzeg. Wiele tonęło w głównym nurcie, jeszcze więcej zaś ginęło w wodzie walcząc o trupy swych pobratymców. Liczba gryzoni była jednak tak ogromna, że gdyby nawet tylko niewielka ich część została zniesiona na teren za nasypem, to z pewnością zalałaby obóz.
Czy powstrzyma ryjówki alkohol wlewany bezpośrednio do rzeki? Sos szybko odrzucił tę myśl. Zostało go już niewiele i gdyby się nie udało, to w chwili, gdy zwierzęta zaleją bazę, cała grupa ludzi znajdzie się w pułapce, uwięziona przez ogień płonący jeszcze w fortyfikacjach.
Sos zdecydował odwrót. Tę bitwę wygrały ryjówki.
— Wycofywać się!
Mężczyźni, którzy z początku pogardzali przeciwnikiem, mieli już dość. Gryzonie pokrywały ich ręce i nogi, wkręcały się w pantalony, zaścielały dywanem grunt. Wszędzie były ich zęby. Wojownicy skakali do rzeki i płynęli w bezpieczne miejsce, zanurzając się pod powierzchnię, kiedy tylko mogli, w pełnym odwrocie. Sos sprawdził pospiesznie, czy w obozie nie pozostał żaden ranny, i popędził za nimi.
Było późne popołudnie. Czy zdążą przenieść namioty w nowe miejsce przed zmrokiem? Musiał szybko zadecydować.