Nie mógł sobie pozwolić na takie ryzyko.
— Zwijać namioty! Wycofujemy się tak daleko, jak tylko zdążymy przed zmierzchem! — krzyknął. — Samotni mężczyźni mogą tu rozbić obóz, by stać na straży.
Zapasowe plecaki, które zachował na terenie obozu na wypadek, gdyby ryjówki zaatakowały niespodziewanie od strony rzeki, były teraz nieosiągalne. Znów popełnił błąd — dopóki jednak nie będzie pewien, kiedy i jaką trasą nadciągają hordy, takie straty będą nieuniknione.
Nocą ryjówki nie weszły na wzgórze. Ten gatunek przynajmniej żerował tylko w dzien. Być może przyczyną były ćmy. Rankiem główne stado zwierzątek, obżarte trupami własnych towarzyszy, lecz wciąż nieprzeliczone, przekroczyło nurt i ruszyło w dół rzeki. Tylko garstka wytrwałych wspinaczy ze skraju hordy dotarła do namiotów.
Sos rozejrzał się. Nie mógł uznać tego miejsca za bezpieczne, z pewnością zaś nie było tak wygodne jak równina na dole. Nie dostrzegł tu więcej zwierząt niż w dolinie. Mogło to oznaczać jedynie, że trasa ryjówek była przypadkowa. Gdyby zdecydowały się zdobyć to wzgórze, z pewnością mogłyby to zrobić. Najprawdopodobniej kierowały się rzeźbą terenu, wspinając się w najłatwiej dostępnych miejscach, i dlatego, gdy nadchodziły tą drogą, podążały dalej w dół.
Dowiedział się przynajmniej jednego: ryjówki wędrowały tylko w grupach i ich zachowaniem rządził instynkt stada. Kiedyś czytał na ten temat i teraz usiłował przypomnieć sobie ten trudny tekst. Nie sądził wtedy, że kiedykolwiek w życiu mu się to przyda. Grupy kształtowali przywódcy. Stanowiły one odbicie ich osobowości i dążeń. Jeśli uda się zwrócić w innym kierunku najważniejsze osobniki, można tego dokonać z całą grupą. Będzie musiał pomyśleć nad wykorzystaniem tej możliwości w obecnej sytuacji.
Mądrze byłoby też śledzić szlak hordy i upewnić się, co się z nią na koniec stanie, a także odkryć, skąd przychodzi. Być może istnieje jakiś ograniczony teren, na którym ryjówki się rozmnażają i gdzie można je zniszczyć za pomocą ognia, zanim następny rój stanie się groźny. Dotąd koncentrował się wyłącznie na obronie. Teraz już wiedział, że to za mało.
W południe nieprzyjaciela już nie było i ludzie mogli wrócić na teren obozu. Był cały w ruinie. Nawet nylon został podziurawiony przez niezliczone zęby i zapaskudzony łajnem. Kobiety i dzieci przeniosły się do głównego półkola, by je oczyścić i ustawić nowe namioty, podczas gdy rada mężczyzn zaczęła rozważać, jak śledzić ryjówki i zmieniać kierunek wędrówki stada. Wydawało się, że to miejsce jest równie bezpieczne jak każde inne, ponieważ następna horda wymarłaby z głodu, gdyby podążała śladami poprzedniej. Kolejna inwazja nastąpi zapewne z przeciwnego brzegu. Poza tym mieli bardzo dużo bielizny do prania i woda była im potrzebna.
Trzy mile w górę rzeki znaleziono kości i ekwipunek zaginionych myśliwych. Wszyscy nagle docenili niebezpieczeństwo. Ustały skargi na ciężką pracę. Również Sosa traktowano z nieco większym respektem niż poprzednio. Dowiódł, że miał rację.
Rozdział 7
Sol przybył w dwa tygodnie później wraz z kolejną grupą pięćdziesięciu ludzi. Miał teraz dość liczne plemię złożone z sześćdziesięciu pięciu wojowników, choć większość stanowili nie wyszkoleni młodzieńcy. Najlepsi ludzie — zgodnie z tym, co mówił Sos — byli nadal związani z istniejącymi już plemionami. Z biegiem czasu jednak sytuacja miała się zmienić.
Sos przedstawił świadków egzekucji Nara i kazał im opisać Solowi wszystko, co widzieli. Było ich tylko dwóch. Trzeci w dniu starcia wyruszył z grupą myśliwych. Sos nie był pewien, jak wódz plemienia przyjmie wiadomość, że pod jego nieobecność grupa utraciła w dolinie pięciu ludzi -jedną czwartą tych, którzy zostali oddani pod komendę Sosa.
— Było dwóch strażników? — zapytał Sol.
Świadkowie skinęli głowami.
— Zawsze.
— I drugi nie zameldował, że pierwszy poszedł spać?
Sos walnął się dłonią w czoło. Jak na człowieka chełpiącego się swoim rozumem popełnił śmieszny błąd. Było dwóch winnych, niejeden.
W efekcie pałki Tyła poszły w ruch, podczas gdy Sos i Sol udali się na rozmowę na osobności. Sos opisał dokładnie wszystko, co wydarzyło się przez te pięć tygodni. Tym razem Sol słuchał bardzo uważnie. Miał mało cierpliwości do historii czy biologii, ale praktyczne zagadnienia budowy Imperium interesowały go ogromnie. Sos zastanowił się, czy ma on jakieś doświadczenie z problemami dyscypliny. Wydawało się to prawdopodobne.
— I możesz uczynić z tych nowych ludzi grupę zdolną pokonać inne plemiona? — zapytał Sol, pragnąc ponownego potwierdzenia.
— Myślę, że tak, w sześć miesięcy. Mamy teraz mnóstwo ludzi i dobry teren. Rzecz w tym, czy będą mnie słuchać bez dyskusji.
— Słuchają Tyła.
Sos spojrzał na niego zaniepokojony. Spodziewał się, że przy tej dłuższej robocie będzie mógł liczyć na pomoc Sola.
— Nie zostaniesz tutaj?
— Jutro wyruszani, by zdobyć więcej ludzi. Szkolenie pozostawiam tobie.
— Ale sześćdziesięciu pięciu wojowników! Z pewnością będą kłopoty.
— Z Tylem? Czy on pragnie zdobyć przywództwo?
Sol potrafił być domyślny w sprawach dotyczących jego Imperium.
— Nigdy nic takiego nie powiedział i zawsze służył mi pomocą — przyznał Sos uczciwie. — Nie byłby jednak człowiekiem, gdyby o tym nie pomyślał.
— Co mi radzisz?
Znowu odpowiedzialność spadała na niego. Wiara Sola w jego możliwości była niekiedy kłopotliwa. Nie mógł zażądać, aby wódz pozostał ze swoim plemieniem — zdobywanie wojowników najwyraźniej sprawiało mu przyjemność. Mógł go poprosić, aby zabrał Tyla ze sobą, ale wtedy musiałby powierzyć odpowiedzialność za dyscyplinę komuś innemu, z kim byłby podobny problem.
— Nie mam dowodów na to, że Tylowi brak honoru — powiedział. — Myślę, że najlepiej byłoby jakoś go zachęcić do pozostania w plemieniu. To znaczy pokazać mu, że więcej może zyskać trwając przy tobie, niż zakładając plemię na własną rękę z niektórymi z twoich wojowników, czy też z innymi.
— Jeśli wystąpi przeciwko mnie, może stracić głowę!
— Mimo to… mógłbyś go uczynić pierwszym wojownikiem w plemieniu pod twoją nieobecność i powierzyć mu przywództwo grupy. Niech ma tytuł, którym będzie się mógł chwalić.
— Aleja chcę, żebyś ty szkolił moich ludzi.
— Powierz mu stanowisko wyższe od mojego i wydaj odpowiednie rozkazy. To będzie praktycznie to samo.
Sol przemyślał sprawę.
— W porządku — powiedział. — A co muszę dać tobie?
— Mnie? — Sos był nieprzyjemnie zaskoczony. — Zgodziłem się służyć ci przez rok w zamian za imię. Nie musisz mi dawać nic więcej.
Rozumiał jednak, o co chodzi Solowi. Jeśli wierność Tyła potrzebowała podpory, to dlaczego nie jego własna? Sol zdawał sobie świetnie sprawę, że na dłuższą metę szkolenie jest ważniejsze niż dyscyplina i że ma nad Sosem mniejszą władzę niż nad innymi. Na dobrą sprawę w każdej chwili mógł on zrezygnować z imienia i odejść.
— Podoba mi się twój ptak — oznajmił nieoczekiwanie Sol. — Czy dąłbyś mi go?
Sos popatrzył w bok na swego małego towarzysza, który uciął sobie drzemkę na ramieniu. Ptak stał się po prostu częścią jego życia.
— Głupi nie jest niczyją własnością. Z pewnością masz do niego takie samo prawo jak ja. To ty strąciłeś jastrzębia i uratowałeś mu życie. Ptak upodobał sobie mnie z jakiegoś powodu, którego nikt nie rozumie, choć nic dla niego nie zrobiłem, a nawet starałem się go odpędzić. Nie mogę ci go dać.