— W podobny sposób ja utraciłem bransoletę — powiedział Sol dotykając nagiego nadgarstka.
Sos, skrępowany, odwrócił wzrok.
— Gdybym jednak pożyczył od ciebie twojego ptaka, a on znalazłby sobie samiczkę i został ojcem jajka, oddał bym ci to jajko — szepnął Sol.
Sos odszedł stąpając ciężko, zbyt rozgniewany, by się odezwać.
Nie zamienili już ani słowa, lecz następnego ranka Sol ponownie wyruszył w drogę. Tym razem Sola została w obozie.
Tyl sprawiał wrażenie zadowolonego ze swego awansu. Gdy tylko wódz zniknął z pola widzenia, wezwał Sosa i powiedział mu:
— Chcę, żebyś zrobił z tej bandy najlepszą grupę wojowników w okolicy. Każdy, kto się będzie wymigiwał, odpowie przede mną.
Sos skinął głową i przystąpił do działania.
Najpierw obserwował każdego z ćwiczących w Kręgu wojowników, oceniając jego styl oraz silne i słabe strony. Notował swe spostrzeżenia w papierowym bloku pismem znanym mu ze starożytnych tekstów. Następnie sporządzał tabele specjalistów od każdej broni: pierwszy miecz, drugi miecz, pierwszy drąg i tak dalej. W grupie mieli dwudziestu wojowników z mieczami. Była to najpopularniejsza bron, mimo że często powodowała obrażenia lub śmierć. Mieli szesnaście maczug, dwanaście drągów, dziesięć pałek (czyli, ściśle biorąc, dwadzieścia — po dwie na wojownika), pięć sztyletów i tylko jeden morgensztern.
Pierwszy miesiąc wypełniły im wyłącznie ćwiczenia w oddzielnych grupach oraz nieustanna gimnastyka. Wojownicy poświęcali na nie znacznie więcej czasu, niż zdarzało im się to dotychczas, gdyż przeciwników mieli pod ręką i nie trzeba było czekać ani nigdzie wędrować, by ich odnaleźć. Każdy ćwiczył swoją bronią aż do wyczerpania, potem kilka razy okrążał biegiem ogrodzenie i powracał do ćwiczeń. Ten, który najlepiej posługiwał się daną bronią, zostawał dowódcą grupy i wprowadzał pozostałych w tajniki swej sztuki. Można było zdobyć lepszą lokatę w tabeli wyzywając wyżej sklasyfikowanych. Tak więc doskonalenie umiejętności pozwalało osiągnąć wyższą pozycję. Gdy ludzie zrozumieli, w czym rzecz, rywalizacja stała się zacięta. Gromadzili się kibice — mistrzowie innych rodzajów broni — bili brawo, gwizdali oraz pilnowali walczących, by ci nie uciekali się do niebezpiecznych metod.
Jedyny posiadacz morgenszternu ćwiczył w grupie maczug. Niezwykła to była bron. Do krótkiej, mocnej rączki przytwierdzono kawałkiem łańcucha ciężką kulę nabijaną kolcami. Narzędzie uważano za szczególnie niebezpieczne. Nie sposób było zadąć nim lekki cios. Niszczycielska kula-gwiazda albo trafiała w cel, wyrywając kolcami kawały mięsa i kości, albo nie trafiała. Broń nie nadawała się do użycia w obronie. Pokonany w pojedynku na morgenszterny umierał lub odnosił ciężkie rany, także w „przyjacielskich” walkach, i to nie zawsze po ciosie przeciwnika. Nawet doświadczeni wojownicy obawiali się zmierzyć w kręgu z gniewnym posiadaczem morgenszternu. Zbyt prawdopodobne były śmiertelne obrażenia.
Wszystko szło zgodnie z planem. Ludzie nie zdawali sobie niemal sprawy z postępów, jakie zrobili, ale Sos dostrzegał je i wiedział, że wielu z nich staje się prawdziwymi artystami walki.
Dwójkami lub trójkami przybywali nowi wojownicy z rodzinami, przysyłani przez Sola. Wcielano ich do odpowiednich kompanii i przyznawano miejsca w tabeli zgodne z ich umiejętnościami. Starsi członkowie plemienia zauważyli, że są one coraz mniejsze. Pod koniec pierwszego miesiąca było już ponad stu wojowników.
Znalazło się wśród nich także wielu młodych gamoniów, których Sol zdobył tylko dlatego, że akurat mu się nawinęli. Sos przestrzegał go, by nie kierował się w ocenie posiadanymi już umiejętnościami czy wyglądem zewnętrznym. W miarę ćwiczeń i szkolenia ci młodzieńcy nabierali sił i uczyli się zmian pozycji i tempa. Szybko zaczęli piąć się w górę tabel w swych specjalnościach. Sos podejrzewał, że w normalnych warunkach niektórzy z najlepszych nie pożyliby wystarczająco długo, aby osiągnąć prawdziwą biegłość. Mieli wielkie szczęście, że Sol wcielił ich do swego plemienia.
Stopniowo grupę niepodobnych do siebie i często gburowatych osobników, zebranych przypadkowo za sprawą udanego podboju, połączyła duchowa jedność. Wytworzyła się atmosfera oczekiwania. Było jasne, że to plemię przeznaczone jest do wielkich rzeczy. Sos wybrał najinteligentniejszych i zaczął ich uczyć taktyki walki w grupie: kiedy walczyć, a kiedy nie, i jak odnieść sukces, gdy siły wydają się równe.
— Jeśli wasza grupa, złożona z sześciu dobrych ludzi o różnym stopniu umiejętności, napotka inną grupę, w której każdy jest odrobinę lepszy od waszych wojowników, to jak ustawicie porządek walk? — zapytał ich pewnego dnia.
— O ile lepszych? — dopytywał się Tun, wojownik z maczugą, który zajmował niskie miejsce w tabeli, gdyż był zbyt ciężki, by poruszać się szybko.
— Ich pierwszy może pokonać twojego pierwszego, ich drugi twojego drugiego, ale nie pierw-szego, ich trzeci twojego trzeciego, ale nie drugiego czy pierwszego i tak dalej.
— Nie mam nikogo, kto mógłby pokonać ich pierwszego?
— Nikogo. A on chce walczyć tak samo jak wszyscy.
— Ich pierwszy na pewno nie będzie się przyglądał bezczynnie, jak mój pierwszy zwycięży słabszego wojownika. Wyzwie go i odbierze mi. Potem ich drugi zrobi to samo z moim drugim…
— Słusznie.
Tun zastanowił się nad sprawą.
— Szczęście w Kręgu mogłoby mi przynieść jedno zwycięstwo, może dwa, ale najlepiej by było, gdybym się nie spotkał z tym plemieniem.
Tor, czarnobrody wojownik z mieczem, ożywił się.
— Mogę zdobyć pięciu ich ludzi, tracąc tylko najsłabszego.
— Jak? — zdziwił się Tun. — Wszyscy są lepsi…
— Wyślę swojego szóstego wojownika przeciw ich przywódcy tak, jakby był moim najlepszym, a pozostałych we właściwej kolejności.
— Ale twój pierwszy nigdy się nie zgodzi walczyć po szóstym!
— Wykona moje rozkazy, choćby nawet czuł się urażony — odrzekł Tor. -Spotka się z ich dru-gim i pokona go, potem mój drugi pokona ich trzeciego, a na koniec piąty szóstego.
— Ale ich pierwszy…
— Pokona tylko mojego szóstego, który prawdopodobnie przegrałby z każdym innym przeciw-nikiem. Nie potrzebuję go.
— I będziesz miał dziesięciu wojowników, a jemu zostanie tylko dwóch — dokończył Sos — mimo że na początku jego grupa była lepsza od twojej.
Tun rozdziawił szeroko usta, po czym zrozumiał i roześmiał się. Nie był głupi.
— Zapamiętam to sobie! — zawołał. Nagle posmutniał. — Tylko… co będzie, jeśli ich najlep-szy zechce walczyć tylko z moim najlepszym?
— Skąd się dowie, który to? — zapytał Tor.
— A skąd ja znam jego tabele?
Zgodzili się, że aby podobna strategia mogła być skuteczna, trzeba mieć zwiadowcę i że najlepszy byłby tu jakiś doświadczony wojownik, zbyt stary, by walczyć w Kręgu. Po chwili wszyscy zaczęli z zapałem wymyślać podobne problemy i dawać je sobie nawzajem do rozwiązania. Ze składu gier w gospodzie przynieśli domino i wykorzystali je do układania sytuacji taktycznych. Większa liczba oczek oznaczała większą sprawność w Kręgu. Wkrótce okazało się, że Tor jest w tym najlepszy; potrafił poprzez pertraktacje znaleźć drogę wiodącą do zwycięstwa w niemal każdej sytuacji. Sos rozpoczął tę rywalizację, lecz jego uczniowie go prześcignęli.
Pokazał im, jak zwyciężać przy użyciu rozumu, gdy nie mogli tego dokonać za pomocą brutalnej siły. Czuł z tego powodu spore zadowolenie.
W drugim miesiącu, gdy tabele były już ustalone, rozpoczęła się rywalizacja między poszczególnymi rodzajami broni. Doradcy obmyślali subtelniejsze sposoby na pokonanie wszystkich przeciwników. Pomiędzy członkami każdej grupy zdążyła się już wytworzyć więź i pragnęli oni wykazać swą wyższość nad pozostałymi zespołami.