Gdyby wojownik z mieczem był lepszy, taktykę Dala uznano by za lekkomyślną, jednakże raz po raz udawało mu się sprawić, że przeciwnik przelatywał niezgrabnie obok niego, odsłaniając się tak, że Dal mógł mu zadąć decydujący cios. Lecz zamiast to zrobić, ujmował ręką kosmyk jego włosów i targał nim. Widownia ryczała ze śmiechu. Następnie Dal przeciął przeciwnikowi pantalony od tyłu, zmuszając go, by złapał się za nie pospiesznie. Ludzie Sola tarzali się po ziemi, szarpali za spodenki i klepali się nawzajem po ramionach i plecach.
W końcu przeciwnik potknął się o rozmyślnie podstawioną nogę i wypadł z Kręgu, haniebnie pokonany. Dal jednak nie opuścił areny, lecz nadal wymachiwał sztyletami, jak gdyby nie zdawał sobie sprawy, że przeciwnika już nie ma.
Wódz przeciwnego plemienia patrzył na to z kamienną twarzą.
Następny wystąpił wojownik z drągiem, przeciw któremu Tor wysłał specjalistę od pałek. Pojedynek był praktycznie kopią pierwszego. Kin Pałki szermował komicznie jedną ręką, trzymając drugą pałkę pod pachą, w zębach lub między nogami, czemu towarzyszyły sprośne przyśpiewki gapiów. Sprawił, że przeciwnik wydał się wszystkim nieudolny i niedoświadczony, choć w rzeczywistości wcale tak nie było. Kin wybijał pałką rytm na jego drągu, jakby grał na instrumencie muzycznym, nachylał się, by uderzać boleśnie w stopy. Nawet niektórzy z wojowników przeciwnego plemienia śmiali się po cichu… ale nie ich wódz.
W trzecim pojedynku układ był odwrotny: Sav walczył przeciw pałkom. Nucił wesołą piosenkę, uderzając w wydatny brzuch rywala końcem swego drąga, co nie pozwalało mu się zbliżyć.
— Kołysz się, mój słodki rydwanie — śpiewał zadając pchnięcia.
Tamten wziął obie pałki w jedną rękę z zamiarem złapania drąga drugą.
— Och, nie, John, nie, John, nie, John, nie! — zaśpiewał radośnie Sav, gdy złapał dłonią obie pałki i wyrzucił je w górę.
Choć ów człowiek także miał imię, odtąd zawsze był znany w plemieniu jako Jon.
Przeciwko maczudze wystąpił Mok Morgensztern. Wpadł do Kręgu, wymachując swą straszliwą kulą nad głową, aż powietrze zaświstało między kolcami. Gdy maczuga zablokowała cios, łańcuch owinął się wokół trzymającej ją ręki, aż obracająca się kula uderzyła w dłoń wojownika, miażdżąc ją boleśnie. Mok szarpnął i maczuga wypadła z ręki przeciwnika, który spojrzał na swe zakrwawione palce. Zgodnie z tym, co twierdził Mok, jego bron nie służyła do zabawy.
Zwycięzca złapał maczugę, obrócił ją w dłoni i z ukłonem wręczył rywalowi.
— Została ci jeszcze jedna ręka — powiedział uprzejmym tonem. -Po co ją marnować, gdy masz jeszcze całe kości?
Tamten spojrzał na niego i wycofał się z Kręgu całkowicie upokorzony. Ostatnia walka dobiegła końca.
Wódz przeciwników wykrztusił z siebie cos niemal niezrozumiałego.
— Nigdy nie widziałem takiego… takiego…
— A czego się spodziewałeś po tych pajacach, których wysłałeś przeciwko nam? — zapytał szczupły młodzieniec o dziecinnej twarzy, oparty o miecz.
— Zachowywał się najgłośniej spośród gapiów, choć wyglądał, jakby ledwo mógł udźwignąć swą broń. — My chcieliśmy walczyć, ale twoje rozbrykane błazny…
— Ty! — krzyknął rozwścieczony wódz. — Zmierz się więc z moim pierwszym mieczem!
Chłopak zrobił przestraszoną minę.
— Miało być tylko czterech.
— Nie! Wszyscy moi ludzie będą walczyć. Najpierw z tobą… i z tym obleśnym brodaczem obok ciebie, a potem z tymi dwoma pyskaczami z maczugami!
— Zgoda! — krzyknął chłopak. Wstał i pobiegł do kręgu. Był to Neq, mimo młodego wieku i wątłej postury czwarty miecz spośród pięćdziesięciu.
Brodaczem był oczywiście sprytny Tor we własnej osobie, obecnie trzeci miecz. Wojownicy z maczugami zajmowali pierwsze i drugie miejsce w grupie trzydziestu siedmiu.
Pod wieczór plemię zasiliło około trzydziestu nowych ludzi.
Sol przez cały dzien. rozmyślał. Odbył rozmowę z Tylem, po czym zastanowił się jeszcze przez chwilę i wezwał Sosa i Tora.
— To hańba dla Kręgu — oznajmił. — Walczymy, by zwyciężyć lub przegrać, a nie żeby się śmiać.
Wysłał Sosa, aby ten przeprosił drugiego wodza i zaproponował mu poważny rewanż, tamten jednak miał dość.
— Gdybyś nosił broń, rozpłatałbym ci głowę w Kręgu! — powiedział Sosowi.
Szło im dobrze. Miesiące spędzone w obozie w Złym Kraju zmieniły grupę w znakomitą siłę bojową. Precyzyjny system określania umiejętności, obejmujący wszystkie rodzaje broni, umożliwiał wystawianie wojowników do walki wtedy, gdy mogli odnieść zwycięstwo. Plemię poniosło trochę strat, lecz zyski wynagrodziły je z nawiązką. Od czasu do czasu Tyl miał okazję wystąpić w Kręgu przeciw wodzowi drugiego plemienia, oferując mu ekwiwalent wojowników, tak jak chciał to uczynić za pierwszym razem. Dwukrotnie zwyciężył, zdobywając dla grupy Sola łącznie siedemdziesięciu wojowników, z czego był bardzo dumny… a jeden raz przegrał.
I wtedy Sol, zamiast się wycofać, postawił całe liczące ponad trzystu wojowników plemię przeciw pięćdziesięciu — teraz już stu — należącym do zwycięzcy i wyzwał go do walki. Wziął miecz i zabił wodza przeciwników najbardziej bezlitosnym ciosem, jaki Sos kiedykolwiek widział. Tor zanotował swe spostrzeżenia dotyczące techniki, by wykorzystać je jako wskazówki dla grupy mieczy. Tyl zachował swoją pozycję, jeśli jednak kiedykolwiek marzył o zastąpieniu Sola, było pewne, że owego dnia ta wizja opuściła go na zawsze.
Tylko raz plemię napotkało poważną przeszkodę, i to nie ze strony innego plemienia. Pewnego dnia olbrzymi, imponująco umięśniony mężczyzna nadszedł ścieżką, wymachując maczugą niczym pałką. Sos był wprawdzie jednym z najbardziej postawnych mężczyzn w grupie, ale przybyszowi wyraźnie ustępował wzrostem i szerokością ramion. Nosił on imię Gog. Miał przyjazny charakter i nikły rozum, a jego ulubioną rozrywką było zamienianie przeciwników w Kręgu na proszek.
— Walka? Dobrze, dobrze! — zawołał, uśmiechając się szeroko. — Jeden, dwa, trzy razy z rzędu! Dobra!
Wpadł do Kręgu, by czekać tam na przeciwników. Sos odniósł wrażenie, że Gog tylko dlatego nie wymienił większej liczby, iż potrafił liczyć zaledwie do trzech.
Tyl, zaciekawiony, wysłał do boju dowódcę grupy maczug. Gog przystąpił do walki. Sprawiał wrażenie, że nie posiada żadnych umiejętności. Wymachiwał po prostu maczugą w obie strony z taką zawziętością, że przeciwnik był bezradny. Atakował z nie słabnącą siłą, nie patrząc, czyjego ciosy trafiają, czy nie, aż wreszcie trzasnął przeciwnika tak, że ten wyleciał z Kręgu nie zdoławszy odzyskać równowagi.
Zwycięski Gog uśmiechnął się.
— Jeszcze! — krzyknął.
Tyl spojrzał na dotychczasową pierwszą maczugę plemienia, człowieka, który odniósł niejedno zwycięstwo w Kręgu. Zmarszczył brwi, nie mogąc uwierzyć w to, co się stało, i wysłał do boju drugą maczugę.