— Zgoda — powiedział na koniec.
Gog podszedł do niego, by uścisnąć mu rękę.
— Ty całkiem dobry jak na małego faceta — powiedział z uznaniem. — Następnym razem zaczynamy rano, dobra? Więcej dnia.
— Dobra! — zgodził się Sol.
Wszyscy się roześmiali.
W nocy Sola natarła maścią ramiona, nogi i plecy męża, i kazała mu odpoczywać przez dobre dwanaście godzin. Gog zadowolił się jednym obfitym posiłkiem i jedną korpulentną dziewczyną. Wzgardził natomiast pomocą medyczną, wcale się nie przejmując swymi fioletowymi siniakami.
— Dobra walka! — powiedział zadowolony.
Następnego dnia udał się w swoją stronę, pozostawiając wojowników, których pokonał.
— Tylko dla zabawy! — wyjaśnił. — Dobrze, dobrze.
Obserwowali, jak znika w oddali. Śpiewał fałszywie i podrzucał swą maczugę, łapiąc ją to za jeden, to za drugi koniec.
Rozdział 10
— Mój rok dobiegł końca — oznajmił Sos.
— Wolałbym, żebyś został — odrzekł powoli Sol. — Dobrze mi służyłeś.
— Masz pięciuset ludzi i grupę znakomitych doradców. Nie potrzebujesz mnie.
Sol spojrzał na niego. Sos dostrzegł wstrząśnięty, że ma w oczach łzy.
— Potrzebuję — odparł Wódz. — Nie mam innego przyjaciela.
Sos nie wiedział, co na to odpowiedzieć. Podeszła do nich Sola. Wkrótce miała wyruszyć w podróż do szpitala prowadzonego przez Odmieńców, by tam urodzić.
— Może będziesz miał syna — powiedział Sos.
— Kiedy znajdziesz, czego szukasz, wróć — odrzekł Sol, godząc się z tym, co nieuniknione.
— Wrócę.
To było wszystko, co mogli sobie nawzajem powiedzieć.
Po południu Sos opuścił obóz i udał się na wschód. Z każdym dniem krajobraz wydawał się coraz bardziej znajomy. Mężczyzna zbliżał się do swych rodzinnych okolic. Przeszedł wzdłuż granicy Złego Kraju, oznakowanej w pobliżu wybrzeża. Zastanawiał się, jakie potężne miasta stały niegdyś tam, gdzie teraz promieniowanie niosło cichą śmierć, i czy kiedyś znowu powstaną tak olbrzymie skupiska ludzkie. Książki twierdziły, że w centrum tych osiedli nie rosło nic zielonego, że beton i asfalt pokrywały teren między budynkami, i że wszędzie były maszyny, które wykonywały każdą pracę, podobne do tych, jakich obecnie używali Odmieńcy. Wszystko to jednak zniszczył Wybuch. Dlaczego? Było wiele pytań, na które nie znał odpowiedzi.
Po miesiącu wędrówki przybył do szkoły, w której się uczył, zanim zaczął podróżować jako wojownik. Minęło zaledwie półtora roku, a przeszłość wydała mu się już odległym, obcym fragmentem życia. Poczuł się dziwnie, gdy znów znalazł się w budynku szkolnym, wiedział jednak, jak się tu poruszać.
Minął ozdobione hakowym sklepieniem wejście frontowe i ruszył naprzód znajomym, a jednocześnie obcym korytarzem w kierunku drzwi, na których widniał napis: „Dyrektor”. Za biurkiem siedziała dziewczyna, której nie pamiętał.
Doszedł do wniosku, że musi to być niedawna absolwentka. Była ładna, lecz bardzo młoda.
— Chciałbym się widzieć z panem Jonesem — powiedział, starannie wymawiając niezwykłe imię.
— Kogo mam zapowiedzieć? — Dziewczyna spojrzała na Głupiego, który jak zwykle siedział na ramieniu.
— Sosa — odparł, zdał sobie jednak sprawę, że to imię nic tu nikomu nie mówi. — Dawnego ucznia. On mnie zna.
Powiedziała cos cicho do interkomu i wysłuchała odpowiedzi.
— Doktor Jones przyjmie cię teraz — oznajmiła i uśmiechnęła się do niego, jak gdyby nie był pokrytym zaskorupiałym brudem wyrzutkiem o zmierzwionej brodzie, z nakrapianym ptakiem na ramieniu.
Odwzajemnił jej uśmiech. Doceniał tę uprzejmość, choć wiedział, że należy ona do obowiązków dziewczyny. Wszedł przez drzwi prowadzące do gabinetu.
Dyrektor wstał natychmiast zza biurka i przeszedł na jego drugą stronę, by się przywitać z gościem.
— Oczywiście, że cię pamiętam! Rocznik sto siedem. Potem zostałeś jeszcze, by ćwiczyć… bodajże z mieczem, czy nie tak? Jakiego imienia teraz używasz?
— Sos.
Wiedział, że Jones już je zna i daje mu tylko okazję, by opowiedział, dlaczego je przybrał. Nie skorzystał z niej od razu, wiec dyrektor, doświadczony w podobnych sytuacjach, ponownie pospieszył mu z pomocą.
— Sos. Piękna sprawa — ta trzyliterowa konwencja. Chciałbym wiedzieć, jaki był jej początek. Cóż, usiądź, Sos, i opowiedz mi wszystko. Gdzie zdobyłeś swojego pupilka?
To autentyczny pseudowróbel, o ile rozpoznaję faunę Złych Krajów. W jego głosie pojawił się bardzo łagodny, ojcowski ton.
— Zapuszczałeś się w niebezpieczne rejony, wojowniku. Czy zostaniesz u nas na stałe?
— Nie wiem. Raczej nie. Ja… nie jestem pewien, kim się właściwie teraz czuję.
Jak szybko powrócił w obecności tego człowieka do młodzieńczego zachowania.
— Nie możesz się zdecydować, czy jesteś normalnym człowiekiem, czy Odmieńcem, hę? — powiedział doktor Jones i roześmiał się na swój nieszkodliwy sposób. — Wiem, że trudno to rozstrzygnąć. Czasami sam jeszcze mam ochotę rzucić to wszystko, wziąć w rękę jedną z tych chwalebnych broni i… Mam nadzieję, że nikogo nie zabiłeś?
— Nie. Przynajmniej nie własnoręcznie — dodał przypominając sobie krnąbrnego Nara i jego egzekucję, dokonaną przez Tyla. — Walczyłem tylko kilka razy i zawsze o drobne sprawy. Ostatnim razem o swoje imię.
— Och. Rozumiem. I o nic więcej?
— Być może również o kobietę.
— Tak. Życie w prostym świecie nie zawsze jest proste, prawda? Gdybyś zechciał dokładniej…
Sos opowiedział o wszystkich swych przeżyciach. Pozbył się wreszcie skrępowania. Jones słuchał ze zrozumieniem.
— Tak jest — rzekł na koniec — naprawdę masz problem.
Medytował przez chwilę — słowo „myśleć” wydawało się w odniesieniu do niego nazbyt proste — po czym dotknął interkomu.
— Panno Smith, proszę sprawdzić, jakie mamy dane na temat Sola. S-O-L.
Prawdopodobnie rok, nie, dwa lata temu, na zachodnim wybrzeżu. Dziękuję.
— Czy on chodził do szkoły? — Sosowi nigdy nie przyszło to do głowy.
— Z pewnością nie do naszej. Ale mamy też inne ośrodki treningowe, a przypuszczam, że on otrzymał instrukcje. Panna Smith sprawdzi to na komputerze. Może znajdzie się coś na jego temat.
Czekali przez kilka minut. Sos znów poczuł się skrępowany. Przypomniał sobie, że powinien był się oczyścić z brudu, zanim tu przyszedł. Odmieńcy traktowali brud jak swego rodzaju fetysz. Nie mogli długo wytrzymać nie usuwając go ze swego ciała, może dlatego, że z reguły przebywali w budynkach i wśród maszyn, gdzie zapachy były bardziej dokuczliwe.
— Ta dziewczyna… panna Smith… — zapytał, by skrócić oczekiwanie. — Czy ona jest uczennicą?
Jones uśmiechnął się wyrozumiale.
— Już nie. Myślę, że jest cały rok starsza od ciebie. Nie możemy być pewni, bo znaleźliśmy ją kilka lat temu, jak biegała samotna w pobliżu jednego z radioaktywnych obszarów, i nigdy nie udało się nam ustalić jej pochodzenia. Szkolono ją w innej jednostce, możesz jednak być pewien, że w jej, hmm, etykiecie zaszły pewne zmiany. W środku, jak sądzę, jest jeszcze koczowniczką, niemniej jednak całkiem nieźle zna się na rzeczy.
Trudno było sobie wyobrazić, że ten oszlifowany diament urodził się w lesie, choć Sos sam przeszedł podobną drogę.
— Czy naprawdę wszyscy wasi ludzie pochodzą…
— Z prawdziwego świata? Prawie wszyscy, Sos. Trzydzieści lat temu sam nosiłem miecz.
— Co? Miecz?