Wciąż nie miał żadnych informacji o plemieniu Sola, zupełnie jakby zniknęło bez śladu. Był jednak pewien, że tak się nie stało. W końcu skorzystał z rady, którą dano mu pierwszej nocy, i postanowił odszukać najbliższe duże plemię.
Okazało się, że była nim grupa Pita. Sos nie był pewien, czy ich przywódca zechce rozmawiać z samotnym wojownikiem tylko dlatego, że ten go o to poprosi. Mówiono, że był skryty i grubiański. Sos jednak nie miał partnera, z którym mógłby wyzwać parę do walki. Nie był skłonny powierzyć swego życia w Kręgu żadnemu z ludzi, których spotkał.
Wzruszył ramionami i skierował się do obozu Pita. Znajdzie sposób, by pokonać tę przeszkodę, gdy już tam dotrze.
W trzy dni później napotkał olbrzymiego mężczyznę z maczugą, idącego spokojnym krokiem w przeciwną stronę. Podrzucał on swoją broń w powietrzu i śpiewał fałszywie. Sos zatrzymał się zaskoczony, nie mogło jednak być wątpliwości.
To był Gog, niezmordowany wojownik, który obijał Sola przez pół dnia dla samej radości walki.
— Gog! — krzyknął.
Olbrzym zatrzymał się, nie poznając go.
— Kto ty? — zapytał wskazując na niego maczugą.
Sos wyjaśnił mu, gdzie się spotkali.
— Dobra walka! — krzyknął Gog przypomniawszy sobie Sola. Nie wiedział jednak, dokąd udało się jego plemię, ani nie obchodziło go to.
— Dlaczego nie wyruszysz ze mną? — zapytał Sos myśląc o dwójkach Pita. Walczyć w parze z takim wojownikiem…! — Szukam Sola. Może znajdziemy go razem. Może będzie następna dobra walka.
— Dobra! — zgodził się Gog z zapałem. — Chodź ze mną!
— Aleja chcę pogadać z Pitem. Idziesz w złą stronę.
To rozumowanie nie trafiło do Goga.
— W tę stronę! — powiedział stanowczo, podrzucając maczugę.
Sosowi przyszedł do głowy tylko jeden sposób na to, by go przekonać, i był to sposób niebezpieczny.
— Będę z tobą o to walczył. Jeśli wygram, pójdziesz w moją stronę, dobra?
— Dobra! — zgodził się Gog z przerażającym entuzjazmem. Perspektywa walki zawsze go podniecała.
Sos musiał się cofnąć, tracąc dwie godziny, aby dojść do najbliższego Kręgu. Było już późne popołudnie, olbrzym jednak palił się do walki.
— Zgoda, ale o zmierzchu kończymy.
— Dobra.
Gdy weszli do Kręgu, zbiegli się świadkowie, chciwi widowiska. Niektórzy widzieli już Goga w akcji lub o nim słyszeli, inni natknęli się na Sosa. Snuto wiele domysłów, jak się zakończy to niecodzienne starcie. Większość próbowała ocenić, ile minut lub sekund będzie potrzebował Gog, aby odnieść zwycięstwo.
Najgorsze obawy Sosa się potwierdziły. Gog rzucił się naprzód z maczugą, nie zważając na przeszkody. Sos uchylał się, kluczył i hamował. Czuł się nagi bez masywnej broni. Wiedział, że prędzej czy później straszliwa maczuga go dosięgnie. Gog najwyraźniej nie zdawał sobie sprawy z tego, że jego ciosy ranią przeciwników. Dla niego była to tylko zabawa.
Sos szybkim ruchem zarzucił mu pętlę na ramię, lecz Gog tylko się zamachnął nie zmieniając tempa, szarpnął za sznur i pociągnął Sosa wraz z nim. Siła olbrzyma była niewiarygodna! Sos zarzucił mu garotę przez głowę i zacisnął na gardle, lecz Gog nadal wymachiwał maczugą, jakby nic się nie stało. Kolumnę jego szyi otaczały mięśnie tak potężne, że nie sposób go było udusić.
Widzowie gapili się na to z otwartymi ustami, lecz Gog w ogóle ich nie dostrzegał. Sos ujrzał, że paru gapiów dotknęło własnej szyi. Wiedział, że zdumiała ich odporność Goga. Dał sobie spokój z duszeniem i skoncentrował się na stopach przeciwnika. Gdy nadarzyła się okazja, związał je razem i szarpnął za sznur, lecz olbrzym po prostu stał w miejscu, rozstawiwszy nogi. Zachowywał równowagę wymachując maczugą i walnął w napięty sznur z taką siłą, że jej koniec wypadł Sosowi z obolałych rąk.
Zanim zdążył go podnieść, Gog już się uwolnił i znowu wymachiwał radośnie. Do tej pory Sosowi udało się uniknąć ciosów cięższych niż muśnięcia, lecz i te były wystarczająco dotkliwe. Rozstrzygnięcie było tylko kwestią czasu, chyba że wycofa się z Kręgu, zanim oberwie.
Nie mógł się poddać! Potrzebował pomocy tego człowieka, a poza tym musiał się upewnić, że jego własna broń jest równie skuteczna przeciw wybitnemu wojownikowi, co i przeciętnemu. Zdecydował się na desperacki fortel.
Zarzucił pętlę nie na rękę Goga, lecz na jego maczugę, tuż nad rękojeścią, zamiast jednak zacisnąć, puścił sznur luźno. Uchyliwszy się przed ciosem Goga, rzucił resztę sznura na ziemię i stanął na nim obiema nogami, wsparty na linie całym ciężarem.
Gdy maczuga zatoczyła swój łuk, sznur się naprężył. Szarpnięcie zwaliło Sosa z nóg, lecz na maczugę zadziałała równa siła, i to dokładnie w momencie, gdy olbrzym najmniej się tego spodziewał. Pociągnięta nagle bron wypadła Gogowi z dłoni i wyleciała z Kręgu.
Ten gapił się na utraconą maczugę z otwartymi ustami. Nie zrozumiał, co się stało. Sos wstał i podniósł swój sznur, nadal jednak nie był pewien, czy potrafi sprawić, by przeciwnik uznał się za pokonanego.
Gog chciał ruszyć po maczugę, zatrzymał się jednak, gdy zrozumiał, że nie może opuścić Kręgu. Był zbity z tropu.
— Remis! — krzyknął Sos pod wpływem nagłego im pulsu. -Nierozegrana! Jedzenie! Koniec!
— Dobra! — odparł Gog bezmyślnie. I zanim zdążył się połapać, co to oznacza, Sos złapał go za ramię przyjacielskim gestem i wyprowadził z areny.
— To był remis — powiedział. — Jak z Solem. To znaczy, że nikt nie wygrał i nikt nie przegrał. Jesteśmy równi. Następnym razem musimy walczyć wspólnie. Jako para.
Gog zastanowił się nad tym. Uśmiechnął się.
— Dobra!
Zgadzał się ze wszystkim, jeśli tylko odpowiednio go przekonano.
Tej nocy nie znalazły się żadne kobiety poszukujące bransolety. Gog rozejrzał się zakłopotany po gospodzie, okrążył centralny filar i wreszcie włączył telewizor. Przez resztę wieczoru jego uwagę zaprzątały milczące, gestykulujące postacie. Od czasu do czasu, gdy pokazywano kreskówkę, uśmiechał się z przyjemnością. Sos nigdy dotąd nie widział, by ktoś oglądał telewizję przez dłuższy czas.
Po dwóch dniach odnaleźli wielkie plemię Pita. Na spotkanie wyszła im dwójka heroldów. Podejrzenia Sosa okazały się słuszne. Wódz nie chciał nawet z nimi rozmawiać.
— Bardzo dobrze. Wyzywam go do walki w Kręgu.
— Ty — zapytał sucho herold stojący po lewej — i kto jeszcze?
— Ten oto Gog Maczuga.
— Jak sobie życzysz. Najpierw będziecie walczyli zjedna z naszych słabszych par!
— Jeden, dwa, trzy razy z rzędu — krzyknął Gog. — Dobrze, dobrze!
— Mój przyjaciel ma na myśli — ciągnął spokojnie Sos — że spotkamy się z waszą pierwszą, drugą i trzecią parą po kolei. — Nadał głosowi wyraźnie drwiący ton. — Potem odsprzedamy tych wojowników z powrotem waszemu wodzowi w zamian za potrzebną nam wiadomość. Po walce i tak nie dadzą rady wędrować dalej.
— Zobaczymy — odparł chłodno tamten.
Pierwszym zespołem Pita okazała się para mieczy. Dwaj mężczyźni jednakowego wzrostu i budowy być może byli braćmi. Wydawało się, że nie muszą na siebie patrzeć, by znać nawzajem swe położenie i postawę. To była świetnie wyćwiczona para. Sos miał pewność, że walczyli już razem od wielu lat, tworząc bardzo groźną parę, lepszą niż jakakolwiek z tych, które trenował w obozie w Złym Kraju. Natomiast on i Gog nigdy przedtem nie walczyli razem. W gruncie rzeczy żaden z nich nigdy nie walczył w zespole, a Gog ledwo rozumiał, o co w tym wszystkim chodzi.