Выбрать главу

— Dowodzą innymi plemionami. Sol nie ufa żadnemu wojownikowi, którego nie szkoliłeś. Znowu cię potrzebujemy, Sos. Chciałbym, żebyśmy się znaleźli z powrotem w Złym Kraju, jak dawniej.

— Wygląda na to, że Sol ufa Vitowi.

— Nie powierzy mu dowództwa. To jest własne plemię Soła. Kieruje nim osobiście, z pomocą doradców. Vit zajmuje się tylko szczegółami.

— Takimi jak trzymanie Soli pod kluczem?

— Sol każe mu to robić. Nie wolno jej widywać się z nikim, kiedy go nie ma. Zabiłby Vita, gdyby… Mówiłem ci, że wszystko się zmieniło.

Sos zgodził się, głęboko zaniepokojony. Obóz był dobrze zorganizowany, lecz ludzie dla niego obcy. Rozpoznał najwyżej pół tuzina z około setki, którą już widział. Dziwne, najbliższym towarzyszem, jakiego mógł znaleźć w plemieniu Sola, był Mok, z którym poprzednio niemal nic go nie łączyło. W gruncie rzeczy nie było to w ogóle plemię, lecz znany mu tylko z lektur obóz wojskowy, dowodzony przez typowego służbistę. Duch solidarności, którego pielęgnował, zniknął.

Zanocował w małym, jednoosobowym namiocie na skraju obozu. Był zaniepokojony, nie chciał jednak podejmować jakichkolwiek działań, dopóki dokładnie nie zrozumie sytuacji. Najwyraźniej ponury Vit został komendantem obozu dlatego, że ściśle wypełniał rozkazy i pod tym względem zapewne można mu było całkowicie zaufać. Dlaczego jednak zaistniała taka potrzeba? Coś poszło w niewłaściwym kierunku. Nie mógł uwierzyć, że spowodowała to tylko jego nieobecność. Plemię Tora nie przypominało tego, co widział tutaj. Co odebrało duszę dążeniu Sola do założenia Imperium?

Jakaś kobieta podeszła cicho do namiotu.

— Bransoleta? — zapytała stłumionym głosem, z twarzą skrytą w mroku.

— Nie! — warknął, odwracając wzrok od podniecającej, zgrabnej sylwetki, rysującej się na tle odległych wieczornych ognisk.

Kobieta odchyliła siatkę i uklękła, by pokazać twarz.

— Czy chcesz mnie zawstydzić, Sos?

— Nie prosiłem o kobietę — odparł nie patrząc na nią. — Odejdź. Bez obrazy.

Nie poruszyła się.

— Greensleeves — szepnęła.

Poderwał głowę.

— Sola!

— Nigdy nie miąłeś w zwyczaju kazać mi czekać, aż mnie rozpoznasz — powiedziała z wyrzutem w głosie. — Wpuść mnie do środka, zanim ktoś mnie zobaczy.

Wgramoliła się do namiotu i zasunęła za sobą siatkę.

— Zamieniłam się z wyznaczoną dziewczyną, wiec myślę, że jesteśmy bezpieczni. Niemniej jednak…

— Co tu robisz? Myślałem, że…

Rozebrała się i wpełzła do jego śpiwora.

— Musiałeś ćwiczyć!

— Już nie…

— Och, na pewno! Nigdy nie dotykałam tak muskularnego ciała.

— Chciałem powiedzieć, że już nie jesteśmy kochankami. Jeśli nie chcesz spotkać się ze mną w dzień, ja nie spotkam się z tobą w nocy.

— W takim razie po co tu przybyłeś? — zapytała, opierając się o niego swym wspaniałym ciałem. Po ubiegłorocznej ciąży jej kształty jeszcze się zaokrągliły.

— Aby zdobyć cię z honorem.

— Zdobądź mnie więc! Żaden mężczyzna oprócz ciebie nie dotknął mnie od chwili, gdy spotkaliśmy się po raz pierwszy.

— Jutro. Oddaj mu jego bransoletę i weź moją. Publicznie.

— Zrobię to — odparła. — A teraz…

— Nie!

Odsunęła się, próbując dostrzec w ciemności jego twarz.

— Mówisz poważnie?

— Kocham cię. Przyszedłem po ciebie. Zdobędę cię jednak z honorem.

Westchnęła.

— Honor nie jest taką prostą sprawą, Sos.

Wstała jednak i zaczęła się ubierać.

— Co tu się stało? Gdzie jest Sol? Dlaczego ukrywasz się przed ludźmi?

— Opuściłeś nas, Sos. To wszystko. Ty byłeś naszym sercem.

— To nie ma sensu. Musiałem odejść. Miałaś urodzić… dziecko. Jego syna.

— Nie.

— Taka była cena za ciebie. Nie zapłacę jej po raz drugi. Tym razem to będzie mój syn, poczęty z moją bransoletą.

— Nic nie rozumiesz! — krzyknęła zirytowana.

Przerwał wiedząc, że nie zgłębił jeszcze tajemnicy.

— Czy ono… umarło?

— Nie! Nie w tym rzecz. To… och, ty głupi, głupi tępaku! Nie…

Zaniemówiła z emocji, odwróciła się od niego i zaczęła łkać. Pomyślał, że ona również stała się bardziej przebiegła niż przedtem. Nie poddał się, lecz pozwolił jej się wypłakać, leżąc nieruchomo. Po chwili wytarła twarz i wyczołgała się z namiotu. Został sam.

Rozdział 13

Sol był teraz nieco chudszy i poważniejszy, zachował jednak niesamowitą grację i harmonię ruchów.

— Wróciłeś! — zawołał i uścisnął dłoń Sosa z niezwykłą u niego radością.

— Wczoraj — odrzekł Sos nieco skrępowany. — Widziałem się z Vitem, ale nie pozwolił mi rozmawiać z twój ą żoną, a poza nią właściwie nikogo tu nie znam.

Ile mógł mu powiedzieć?

— Powinna była mimo to przyjść do ciebie. Vit nic nie wie — przerwał i zamyślił się. — Nie układa nam się. Sola trzyma się na uboczu.

A więc nadal go nie obchodziła. Chronił ją ze względu na przyszłego dziedzica, a teraz nie zadawał sobie nawet trudu, by udawać. W takim razie jednak dlaczego trzymał ją w izolacji? Sol nigdy nie był samolubny.

— Mam teraz bron — oznajmił Sos. — Sznur — dodał, gdy tamten spojrzał na niego.

— Cieszę się.

Wydawało się, że niewiele więcej ma do powiedzenia. Ich ponowne spotkanie było równie kłopotliwe jak rozstanie.

— Chodź — powiedział nagle Sol. — Zobaczysz ją.

Sos podążył za nim do głównego namiotu, podenerwowany. Powinien był oznajmić, że rozmawiał już z Sola, by nie dopuścić do tego udawanego przywitania. Przybył tu w sprawie honorowej, a zachowywał się jak kłamca.

Nic nie układało się tak, jak się spodziewał. Trudno jednak było określić, na czym polegały różnice. Ogarniały go sprawy, nad którymi ciążył jakiś nieuchwytny niepokój. Czuł się jak omotany siecią podczas walki w Kręgu.

Zatrzymali się nad kołyską ręcznej roboty, stojącą w małym przedziale. Sol pochylił się i wydobył z niej śmiejące się niemowlę.

— To moja córka — powiedział. — W tym tygodniu skończy sześć miesięcy.

Sos stanął jak wryty, jedną ręką przytrzymując sznur. Zabrakło mu słów. Wbił wzrok w czarnowłose niemowlę. Córka! Z jakichś przyczyn taka możliwość nigdy nie przyszła mu do głowy.

— Będzie równie piękna jak jej matka — ciągnął Sol z dumą w głosie. — Popatrz, jak się uśmiecha.

— Tak — zgodził się Sos. Czuł się zupełnie skołowany. Sola miała rację. To nie ptak powinien się nazywać Głupi.

— Chodź — powtórzył Sol. — Weźmiemy ją na spacer.

Podniósł dziecko, posadził je sobie na ramieniu i ruszył naprzód. Sos podążył za nim odrętwiały. Gdyby tylko to wiedział, odgadł, bądź pozwolił sobie powiedzieć ostatniej nocy…

Sola czekała na nich przy wyjściu.

— Chciałabym pójść z wami — powiedziała.

— Chodź, kobieto — rzucił zirytowany Sol. — Idziemy tylko na spacer.

Mała grupa wyszła z obozu i skierowała się do pobliskiego lasu. Było jak za dawnych czasów, gdy wędrowali do Złego Kraju, lecz jednocześnie zupełnie inaczej. Do jakże dziwnych skutków doprowadziła zbieżność imion dwóch wojowników!

Wszystko było nie tak. Przybył, aby zdobyć kobietę, którą kochał, wyzwać Sola do walki o nią w Kręgu, jeśli będzie musiał, nie mógł jednak wykrztusić ani słowa. Kochał ją i ona kochała jego, a jej mąż przyznał, że ich małżeństwo nie miało sensu — a mimo to Sos czuł się jak intruz.