Выбрать главу

— Po tym nadal będziemy przyjaciółmi — powiedział Sol.

— Będziemy przyjaciółmi.

W gruncie rzeczy to było najważniejsze. Wstąpili do Kręgu. Dziecko zaczęło płakać.

Rozdział 14

Był środek lata, gdy stanął u stóp Góry. Kopiec z lawy i żużlu wznosił się nad pofałdowanym krajobrazem. Choć ukształtował go Wybuch, był wolny od promieniowania. Krzewy i skarłowaciałe drzewa docierały aż do jego podnóża, lecz na stokach rosły tylko chwasty i porosty.

Sos popatrzył w górę, nie mógł jednak dojrzeć szczytu. Kilkaset jardów pod nim wielkie metaliczne wybrzuszenia, asymetryczne i brzydkie, zasłaniały mu widok. Szybujące wysoko w rzadkiej mgle drapieżne ptaki zataczały kręgi, obserwując go.

Wiatr nie wiał gwałtownie, zawodził jednak rozpaczliwie na ostrych krawędziach skalnych. Niebo ponad górą pokrywały żółtawe chmury.

To z pewnością była Góra Śmierci. Nie sposób pomylić jej z niczym innym.

Dotknął palcami ramienia i uniósł w dłoni Głupiego. Ptak nigdy nie był ładny — jego brązowe nakrapiane pióra zawsze wyglądały na świeżo zmierzwione, rozkład kolorów zaś był przypadkowy — Sos jednak zdołał się przyzwyczaić do wszystkich szczegółów jego ptasiej urody.

— Dalej już nie możesz się udać, mały przyjacielu — powiedział. — Ja wchodzę na Górę, aby nigdy z niej nie zejść, ale twoja kolej jeszcze nie nadeszła. Te sępy nie na ciebie czekają.

Strzepnął ptaka z ręki, lecz Głupi rozpostarł skrzydła, zatoczył krąg i z powrotem usiadł mu na barku. Sos wzruszył ramionami.

— Daję ci wolność, a ty nie chcesz jej przyjąć. Głupi.

Choć nie miało to znaczenia, Sos był poruszony. Skąd ptak mógł wiedzieć, przed czym stali?

Skąd ktokolwiek mógł to wiedzieć? Co by się stało z miłością i wiernością, gdyby ludzie znali przeznaczenie?

Wciąż nosił sznur, lecz nie używał go już jako broni. Złapał za usychające drzewko, oczyścił je z liści i gałęzi, podobnie jak uprzednio Sol, i zrobił sobie z niego prymitywną laskę, na której będzie się opierać podczas wspinaczki. Poprawił ciężki plecak i ruszył w drogę.

Wybrzuszenia rzeczywiście były z metalu; olbrzymie płyty i belki, nadtopione na krawędziach i rogach, bezpiecznie tkwiły w masie Góry. Szczeliny pomiędzy nimi wypełniały kamyki i ziemia. Wyglądało to tak, jakby tysiące ludzi złożyło te płyty na stos i podpaliło — o ile metal może się palić. Może oblali go alkoholem? Oczywiście, że nie: to było dzieło Wybuchu.

Nawet u schyłku życia Sos nie utracił zainteresowania Wybuchem. Jaka była jego natura i w jaki sposób mógł on stworzyć Złe Kraje z ich niewidzialnym niebezpieczeństwem oraz Górę Śmierci? Jeśli doprowadzili do niego sami ludzie, jak twierdzą Odmieńcy, to dlaczego to zrobili?

To była największa zagadka. Bez odpowiedzi. Świat współczesny zaczął się w chwili Wybuchu. Co było wcześniej, można się było jedynie domyślać. Odmieńcy twierdzili, że istniało wtedy inne, niezwykłe społeczeństwo, dysponujące niewiarygodnymi maszynami, luksusami i wiedzą. Niewiele przetrwało z tego do dziś. Choć na wpół im wierzył, to jednak szacownych tekstów nie uważał za przekonujący dowód. Opowiadały innym o starożytnych dziejach, ale skąd miał wiedzieć, że same książki, jak również ludzie i przyroda, nie zostały stworzone z niczego przez Wybuch?

Niepotrzebnie opóźniał wspinaczkę. Jeśli rzeczywiście zamierzał to zrobić, teraz był odpowiedni moment. Jeśli powstrzymywał go strach, to powinien przyznać się do tego, zamiast udawać filozofa. Tak czy inaczej, musiał działać.

Zarzucił sznur na jedną z belek i wspiął się w górę, z laską zatkniętą za plecak. Istniała zapewne łatwiejsza droga, gdyż wielu ludzi, którzy przyszli tu przed nim, nie miało podobnych sznurów ani nie potrafiło się nimi posługiwać, nie przyszedł tu jednak po to, by zakończyć życie w prosty sposób. Głupi podfrunął i usiadł na jednej z belek, spoglądając w dół na niego. Ptak nigdy nie wchodził mu w drogę. Odlatywał w bezpieczne miejsce, gdy dochodziło do walki w Kręgu lub gdy Sos spędzał noc w namiocie, zawsze jednak wracał. Teraz czekał, aż jego towarzysz upora się z tym szczególnym niebezpieczeństwem; wtedy będzie mógł się z nim znowu połączyć. Czyż nie na tym polegała prawdziwa przyjaźń?

Sos wdrapał się na górną powierzchnię belki i odwiązał sznur. Głupi oczywiście nadleciał natychmiast. Otarł się koniuszkiem skrzydła o jego prawe ucho. Zawsze siadał na prawym ramieniu, nigdy na lewym! Nie posiedział jednak długo. Ten występ był tylko pierwszym z wielu — pionowych, poziomych i ukośnych, wielkich, małych i średnich, prostych, zakrzywionych i powyginanych. To będzie wyczerpująca, nużąca wspinaczka.

Gdy nadszedł wieczór, Sos wygrzebał z plecaka cieplejsze ubranie i zjadł twardy chleb, który znalazł w najbliższej gospodzie, pozostawiony tam dla wspinaczy. Jakże troskliwi byli Odmieńcy. Udostępniali pokarm życia tym, którzy zdecydowali się umrzeć!

W gospodzie oglądał uważnie wszystko, wiedząc, że nie będzie miał następnej okazji… nawet telewizję. Była to ta sama milcząca, bezsensowna pantomima co zawsze. Mężczyźni i kobiety, wystrojeni bardziej niż Odmieńcy, walczyli i całowali się z bezwstydną otwartością, choć nigdy nie używali właściwej broni ani nie kochali się ze sobą jak trzeba. Jeśli się skupić, można było nawet zrozumieć fragmenty jakiejś historii, za każdym razem jednak, gdy zaczynała ona mieć sens, sceneria się zmieniała i pojawiały się inne postacie, trzymające w rękach szklanki z pieniącym się płynem lub wkładające sobie do ust zapalone cienkie cylinderki. Nic dziwnego, że nikt tego nie oglądał! Kiedyś zapytał Jonesa o telewizję, lecz dyrektor uśmiechnął się tylko i odpowiedział, że konserwacja tego typu urządzeń nie należy do żądań jego departamentu.

— I tak wszystkie programy pochodzą z przedwybuchowych taśm — wyjaśnił.

Sos odłożył te głupstwa na bok. Musiał się zastanowić nad poważniejszymi sprawami. Dokładnie wypchał plecak, wiedząc, że umrzeć z głodu wszędzie można, jeśli wyruszy się bez odpowiedniego przygotowania. Góra przynosiła szczególny rodzaj śmierci, której nie należało poniżać zwykłym głodem czy pragnieniem. Wypił już kwartę wzmocnionej wody, wiedział bowiem, że wyżej znajdzie jadalny śnieg, który ją zastąpi. Z pewnością nie głód czyhał na górze.

Cóż więc czyhało? Nikt nie mógł mu powiedzieć, gdyż tę podróż odbywało się tylko w jedną stronę, wszystkie książki zaś traktowały jedynie o czasach poprzedzających Wybuch. Tylko rzadkie podręczniki, używane przez Odmieńców, nosiły późniejsze daty. Mogło to oznaczać, że książki rzeczywiście pochodziły sprzed Wybuchu i właściwie były bezwartościowe, gdyż żadna z nich nie mówiła o istniejącym świecie. Należały one, podobnie jak telewizja, do skomplikowanego, zbijającego z tropu świata mitów, w którego prawdziwość jednego dnia wierzył, by następnego jej zaprzeczyć. Góra mogła być częścią owego świata.

Cóż, skoro nie sposób zbadać tego umysłem, pozostaje doświadczenie. Wejdzie na Górę i sam znajdzie odpowiedź. Śmierci nie można poznać z drugiej ręki.

Głupi fruwał wokoło w poszukiwaniu latających owadów, wydawało się jednak, że nie ma ich tu wiele.

— Wracaj na dół, ptasi móżdżku — poradził mu Sos. — To nie miejsce dla ciebie.

Ptak jakby go usłuchał, gdyż zniknął z pola widzenia. Sos pogrążył się w niespokojnych majakach: telewizja i żelazne belki, przygnębiona twarz Soli i mglista niepewność natury zagłady, jaka go czekała. Chłodnym rankiem jednak Głupi wrócił, tak jak Sos oczekiwał.