Выбрать главу

Drugi dzień wspinaczki był łatwiejszy niż pierwszy i wędrowcowi udało się pokonać trzykrotnie dłuższą drogę. Plątanina metalu ustąpiła miejsca stosom gruzu porośniętym zielskiem, olbrzymim okrągłym kawałom rozpadającej się gumy, podłużnym metalowym płytom o długości kilku cali, strzępom starych butów, odłamkom wypalonej gliny, plastikowym kubkom oraz setkom monet ze srebra i brązu. Zgodnie z tym, co twierdziły książki, były to wytwory przedwybuchowej cywilizacji. Nie mógł sobie wyobrazić, do czego służyły wielkie gumowe obwarzanki, reszta jednak wyglądała na przybory podobne do tych, które składowano w gospodach. Monety były ponoć symbolem znaczenia. Posiadanie wielkiej ich ilości odpowiadało zwycięstwu w Kręgu.

O ile można wierzyć książkom.

Późnym popołudniem padał deszcz. Sos wykopał z ziemi jeden z kubków, wytrząsnął przylepioną ziemię i podniósł go w górę, by nałapać wody. Był spragniony, a śnieg leżał dalej, niż się spodziewał. Głupi przycupnął na jego ramieniu. Nienawidził ulewy. Sos podniósł wreszcie klapę plecaka, by osłonic ptaszka.

Wieczorem jednak pojawiło się więcej owadów, jak gdyby deszcz wygnał je z ukrycia. Mężczyzna wysmarował się środkiem odstraszającym komary, podczas gdy Głupi wzbił się w górę z wigorem, by powetować sobie chude czasy.

Sos do tej pory skupiał się na swym zadaniu, teraz jednak, gdy już oswoił się z Górą, powrócił myślami do najbardziej wzruszających chwil swego życia. Wspominał pierwsze spotkanie z Solem, gdy obaj byli właściwie jeszcze nowicjuszami w Kręgu, odkrywającymi świat i zapoznającymi się ostrożnie z Kodeksem Honorowym i walką. Oczywiście Sol wypróbował każdą swoją broń w towarzyskich spotkaniach, zanim zdobył pewność siebie, dopiero jednak podczas ich wieczornej rozmowy, tej pierwszej nocy, pojął, co może go doprowadzić do sukcesu. Tego dnia i tej nocy dla nich obu skończyła się zabawa. Wkroczyli na drogę przeznaczenia, wiodącą jednego z nich do władzy, drugiego zaś na Górę.

Przypomniał sobie Solę, która wtedy była niewinną, śliczną dziewczyną, pragnącą dowieść swej wartości. Dokonała tego, ale nie dzięki bransolecie, którą nosiła. To właśnie, bardziej niż cokolwiek innego, zaprowadziło go tutaj.

Dziwne, że zetknęli się wówczas wszyscy troje. Gdyby spotkało się tylko dwóch mężczyzn, Imperium mogłoby ich łączyć ze sobą po dziś dzień. Gdyby dziewczyna pojawiła się wcześniej lub później, pewnie spędziłby z nią noc i ruszył w dalszą drogę, nie tęskniąc za nią. Jednakże od samego początku było ich troje i przyszłe Imperium nosiło w sobie ziarno zniszczenia, jeszcze zanim zdążyło zapuścić korzenie. Nieważne, kim była ta dziewczyna; liczył się tylko fakt jej obecności w chwili, gdy wszystko się zaczęło. Dlaczego musiała się zjawić akurat wtedy?

Zacisnął powieki i ujrzał drąg, migający z oślepiającą szybkością, powstrzymujący jego ataki, wymierzający ciosy, podążający wszędzie, gdziekolwiek się zwrócił — narzędzie nie obrony, lecz zaciekłego ataku. Ustawiony w poprzek w stosunku do jego ciała, uderzał go końcem w twarz, plątał sznur, wyprowadzał w pole, udaremniając atak i obronę…

Pozostało mu tylko jedno honorowe wyjście — Góra. Przegrał z lepszym od siebie.

Zasnął wiedząc, że nawet zwycięstwo nie przyniosłoby rozwiązania. No, może nie pod każdym względem, ale ogólnie biorąc…

Trzeciego dnia zaczął padać śnieg. Sos opatulił się i ruszył w dalszą drogę. Głupi pozostał przy nim. Wydawało się, że źle znosi zbyt wielką niewygodę. Mężczyzna podnosił całe garście białego puchu i pakował sobie do ust, by się napić, mimo że policzki i język mu drętwiały, a gdy śnieg wreszcie się topił, nie pozostawało z niego prawie nic. O zmierzchu brnął już przez głębokie zaspy. Musiał stąpać ostrożnie, by uniknąć zdradliwych rozpadlin, niewidocznych na gładkiej powierzchni.

Nie było się gdzie skryć, położył się więc na boku, zasłaniając twarz od wiatru. Grube warstwy ubrania zapewniały mu wystarczającą ochronę. Głupi usiadł, drżąc, przy jego twarzy. Sos nagle zdał sobie sprawę, że ptak nie może tu znaleźć pożywienia, kiedy pada śnieg. Nie było tu żadnych owadów.

Wygrzebał z plecaka kawałek chleba i podsunął okruszynę Głupiemu pod dziób, ten jednak nie zareagował.

— Zginiesz z głodu — powiedział Sos zatroskany. Ale co jeszcze mógł zrobić?

Widział, jak pióra ptaka drżą. Wreszcie zdjął lewą rękawicę, objął ptaka ciepłą nagą dłonią i przykrył ją drugą, schowaną w rękawicy. Będzie musiał uważać, by podczas snu nie przetoczyć się na drugi bok ani nie poruszyć rękami, gdyż w przeciwnym razie zmiażdży kruche ciałko.

W nocy budził się kilka razy, gdy gwałtowne podmuchy wiatru sypały mu zimnym śniegiem w twarz i za kołnierz, lecz jego lewa dłoń nie poruszyła się ani razu. Od czasu do czasu czuł, jak ptak drży z zimna, i przyciskał go mocniej do piersi, mając nadzieję, że zapewni mu nie tylko ciepło, ale i bezpieczeństwo. Był zbyt silny, a ptak za mały. Lepiej niech się trochę potrzęsie niż…

Rano Głupi wydawał się zdrowy. Sos jednak wiedział, że to nie potrwa długo. Ptak nie był przystosowany do życia na śniegu. Nawet kolory miał nieodpowiednie.

— Wracaj na dół — nalegał. — Na dół. Tam jest ciepło. Owady.

Wypuścił maleńkie ciałko, lecz nic to nie dało. Głupi rozpostarł skrzydła, walcząc dzielnie z zimnym, ostrym powietrzem, wzbił się w górę i nie chciał odlecieć.

Gdy Sos ponownie wziął przyjaciela w rękę i wrócił do wspinaczki, zadał sobie pytanie, czy bezsensowne przywiązanie ptaka było rzeczywiście mniej rozsądne niż zdecydowanie, z jakim Sol pragnął zatrzymać córkę, której nie spłodził. Córkę? Albo niż sposób, w jaki on sam obstawał przy przestrzeganiu Kodeksu Honorowego, który uprzednio pogwałcił? Ludzie nie byli rozsądni, czemu więc ptaki miałyby być inne? Skoro rozstanie jest tak trudne, mogą umrzeć razem.

Czwartego dnia nadeszła burza. Sos brnął naprzód. Twarz odrętwiała mu, chłostana wiatrem. Założył ciemne gogle, by ochraniać oczy, lecz nos i usta pozostawały odsłonięte. Gdy dotknął ręką twarzy, odkrył, że na jego brodzie uformowała się druga, z lodu. Starał sieją strącić, wiedział jednak, że pojawi się znowu.

Głupi zerwał się do lotu, gdy Sos potknął się i zamachał rękami. Posadził sobie ptaka na ramieniu, gdzie przynajmniej będzie mógł utrzymać równowagę. Gdyby nadal niósł go w ręku, przy następnym podobnym potknięciu z pewnością by go zmiażdżył.

Wiatr przenikał mu pod ubranie. Przedtem zalewał go pot, a ciężki strój wydawał się niewygodny. Teraz wilgoć niemal zmieniała się w lód na jego ciele. Popełnił błąd. Powinien tak się ubrać i ustalić takie tempo marszu, by nigdy się nie spocić. Pot nie miał gdzie wyparować, więc w końcu, rzecz jasna, zamarzł. Sos zrozumiał to zbyt późno.

Taka więc była śmierć na Górze. Ludzie zamarzali u jej szczytu, gdzie szalały śnieżyce, lub wpadali w ukrytą rozpadlinę… Sos obserwował teren uważnie, lecz i tak już kilka razy potknął się i przewrócił. Szczęście, że te upadki nie wyrządziły mu żadnej szkody. Zimno przenikało jego strój, odbierając zdolność widzenia. Skutki łatwo było przewidzieć. O ile opowieści nie kłamały, nikt nigdy nie wrócił z Góry, nie odnaleziono też żadnych zwłok. Nic dziwnego!

To jednak nie była taka Góra jak te, o których słyszał. Po metalowej plątaninie u podnóża — ile to już dni temu? — nie napotkał żadnych raptownych nieregularności, wyszczerbionych grani, stromych urwisk czy dziwacznych mostów lodowych. Gdy niebo było czyste, nie dostrzegał innych łańcuchów górskich czy większych przełęczy. Stoki Góry wznosiły się w miarę równo i bezpiecznie. Przypominała czarę odwróconą do góry dnem. Jedynym poważnym niebezpieczeństwem było zimno.