Z pewnością nic nie mogłoby zatrzymać tych, którzy zdecydowali się zejść na dół. Może nie wszyscy, a nawet nie większość, lecz z pewnością niektórzy musieli rezygnować i wracać do podnóża, decydując się albo poszukać mniej męczącej śmierci, albo ostatecznie pozostać przy życiu. On sam wciąż mógł zawrócić…
Zdjął z ramienia milczącego ptaka, odrywając z wysiłkiem jego pazurki.
— No i co, Głupi? Czy mamy już dość?
Nie otrzymał odpowiedzi. Małe ciałko zdążyło już zesztywnieć.
Podniósł je do twarzy, nie chcąc w to uwierzyć. Potarł delikatnie jedno skrzydło palcami. Było skostniałe. Głupi wolał umrzeć niż porzucić swego towarzysza, a Sos nawet nie wiedział, kiedy to się stało.
Prawdziwa przyjaźń…
Położył pierzastego trupka na śniegu i zasypał go ze ściśniętym gardłem.
— Przykro mi, mały przyjacielu — powiedział. — Myślę, że człowiek umiera dłużej niż ptak.
Tylko takie słowa przyszły mu do głowy.
Zwrócił się twarzą w stronę szczytu i powlókł w dalszą drogę.
Świat stał się nagle posępny. Zwykle Sos nie poświęcał ptakowi wiele uwagi, lecz to nagłe, ciche odejście wstrząsnęło nim. Teraz mógł już tylko zakończyć sprawę. Zabił wiernego przyjaciela i w jego piersi pozostała otwarta rana, której nic nie uleczy.
Nie pierwszy już raz jego szaleństwo wyrządziło komuś krzywdę. Sol chciał od niego tylko przyjaźni, lecz on, zamiast mu ją dać, zmusił go do walki w Kręgu. Dlaczego tak zdecydowanie odrzucił ostatnią propozycję Soła? Czy dlatego, że ograniczone pojęcie honoru służyło mu tylko do bezwzględnego dążenia do własnych celów, bez oglądania się na to, kogo będzie musiał poświęcić? A gdy mu się nie powiodło, spowodował jeszcze więcej cierpień, niszcząc to, co jeszcze można by uratować.
Ponownie pomyślał o Głupim, który przed chwilą zakończył życie na jego ramieniu, i znalazł odpowiedź na te pytania.
Góra stawała się coraz bardziej stroma. Burza nasilała się. Niech to już nadejdzie! — pomyślał. Po to tu przyszedł. Nie mógł już poznać, czy jest dzień, czy noc. Lód pokrył jego gogle, o ile wciąż je miał na twarzy. Nie był tego pewien i nie obchodziło go to. Wokół wirowała biel. Dyszał ciężko. Płuca wypełniał mu ogień. Nie mógł zaczerpnąć wystarczającej ilości powietrza. Stroma śnieżna powierzchnia ciągnęła się przed nim bez końca.
Nie zdawał sobie sprawy, że upadł, dopóki nie zakrztusił się śniegiem. Spróbował się podnieść, lecz jego kończyny nie zareagowały.
— Chodź! — usłyszał przed sobą głos Soli i posłuchał go, choć wiedział, że to złudzenie. Ruszył naprzód, tym razem ostrożniej — na rękach i kolanach.
Potem czołgał się na brzuchu. Nie czuł nic oprócz bólu serca.
W końcu przyjemne znużenie pochłonęło nawet to.
Rozdział 15
— Spróbuj napiąć mięśnie. Lepiej będzie, jak się trochę przejdziesz. Organizm zacznie działać.
Sos z trudem odzyskiwał przytomność. Spróbował otworzyć oczy, lecz ciemność nie ustąpiła.
— No, no! Zostaw ten bandaż w spokoju! Jeśli nawet nie masz ślepoty śnieżnej, to odmrożenia na pewno. No, weź mnie za rękę.
Mocna męska dłoń dotknęła jego ramienia.
— Czy umarłem? — zapytał Sos i wstał, opierając się na wyciągniętej dłoni tamtego.
— Tak. W pewnym sensie. Nigdy już nie zobaczą cię na powierzchni.
— A… Głupi?
— Co?
— Mój ptak, Głupi. Czy on też tu trafił?
Mężczyzna zawahał się.
— Albo zaszło nieporozumienie, albo jesteś bezczelny jak diabli.
Sos zacisnął palce na ramieniu nieznajomego. Złapał wolną ręką bandaż i zerwał go sobie z głowy. Poczuł ostry ból, gdy odsłonił oczy, mógł jednak znowu widzieć.
Znajdował się w gospodzie. Stał przed typowym łożem, otoczony niezwykłymi sprzętami. Miał na sobie tylko pantalony. Chudy mężczyzna w białym kobiecym kitlu krzywił się z powodu nie ustającego nacisku dłoni Sosa. Ten w końcu puścił go i zaczął szukać wzrokiem wyjścia.
Nie była to jednak gospoda, gdyż pokój okazał się kwadratowy. Nigdy nie widział gospody o podobnym kształcie.
— Muszę przyznać, że wróciłeś do zdrowia zadziwiająco szybko! — zauważył mężczyzna masując sobie ramię. Był w średnim wieku, miał mocno przerzedzone włosy i wyjątkowo bladą twarz. Najwyraźniej dawno nie widział słońca ani Kręgu.
— Czy jesteś Odmieńcem?
— Większość ludzi w twojej sytuacji zadowala się pytaniem: „Gdzie jestem?”
lub czymś równie prozaicznym. Naprawdę jesteś oryginalny.
— Nie przyszedłem na Górę, by wysłuchiwać drwin! — zawołał Sos zbliżając się do niego.
Mężczyzna nacisnął guzik w ścianie.
— Mamy tu jednego żywego — powiedział.
— Widzę — odparł kobiecy głos.
Interkom — zdał sobie sprawę Sos. A więc to byli Odmieńcy.
— Skieruj go do pokoju rekreacyjnego. Ja się tym zajmę.
Nieznajomy nacisnął drugi guzik. Obok niego w ścianie otworzyły się drzwi.
— Prosto aż do końca. Tam odpowiedzą na wszystkie twoje pytania.
Sos minął go i pognał naprzód. Bardziej mu zależało na znalezieniu wyjścia niż na wypytywaniu niechętnie nastawionego mężczyzny. Korytarz jednak nie prowadził na zewnątrz, lecz ciągnął się bez końca. Po obu jego stronach znajdowały się pozamykane drzwi. To z pewnością nie była gospoda ani budynek przypominający szkołę prowadzoną przez Odmieńców, lecz coś znacznie większego.
Spróbował otworzyć jedne drzwi. Okazały się zamknięte. Zastanowił się, czy-by ich nie wyważyć, lecz obawiał się, że zajęłoby mu to zbyt wiele czasu. Bolała go głowa. Mięśnie miał zesztywniałe i jednocześnie zwiotczałe. Zbierało mu się na mdłości. Czuł się chory i pragnął się tylko stąd wydostać, zanim pojawią się kolejni irytujący nieznajomi.
Ostatnie drzwi były otwarte. Wszedł do wielkiego pokoju, pełnego kanciastych przedmiotów: poziomych i pionowych prętów oraz olbrzymich pudełek, najwyraźniej zrobionych z drągów powiązanych razem pod kątem prostym. Nie miał pojęcia, co to wszystko miało znaczyć. Kręciło mu się w głowie. Czuł się zbyt chory, by się nad czymkolwiek zastanawiać.
Czyjaś ręka opadła lekko na jego ramię. Sos podskoczył, odruchowo sięgnął po sznur i odwrócił się błyskawicznie w stronę nieprzyjaciela.
Sznura oczywiście nie znalazł, a ten, kto go dotknął, okazał się dziewczyną nie sięgającą mu nawet do ramienia. Ubrana była w luźny kombinezon, włosy zaś miała związane w ciasny kok, co nadawało jej chłopięcy wygląd. Jej maleńkie stopy były bose.
Sos odetchnął zawstydzony, choć głowa nadal go bolała, a zamknięte pomieszczenie budziło niepokój. Nigdy przedtem nie odczuwał takiego napięcia, nie czuł się tak nieswojo. Gdyby tylko mógł się znaleźć w otwartym lesie…
— Daj mi to — zażądała maleńka dziewczyna. Jej delikatne jak piórka dłonie ześliznęły się po jego przedramieniu i zamknęły na bransolecie. Po chwili zdjęła mu ją.
Rozgniewany Sos wyciągnął po nią rękę, lecz dziewczyna wymknęła mu się.
— Co ty wyprawiasz? — zapytał.
Dopasowała złotą bransoletę do własnego nadgarstka i zacisnęła ją.
— Bardzo ładna. Zawsze chciałam taką mieć — oznajmiła bezczelnie. Spojrzała w jego stronę, unosząc chochlikowate brwi.
— Jak masz na imię?
— Sos Szn… Sos — odparł, przypomniawszy sobie swą porażkę w Kręgu, która kazała mu się uważać za pozbawionego broni.