— A jeśli postanowię opuścić to miejsce? — zapytał. Dokonane z zimną krwią morderstwo napełniło go obrzydzeniem.
Pociągnęła go naprzód.
— Proszę cię, nie mów takich rzeczy.
A więc tak to wygląda — pomyślał. Nie żartowali, gdy nazwali to miejsce Krainą Zmarłych. Niektórzy umarli w przenośni, inni zaś byli martwi od wewnątrz. Czego jednak się spodziewał wchodząc na Górę? Życia wśród przyjemności?
— Gdzie są kobiety? — zapytał, gdy wędrowali długimi korytarzami.
— Nie ma ich wiele. Kobiety rzadko wybierają Górę. Te nieliczne, które mamy, są… wspólne.
— Dlaczego więc przyjęłaś moją bransoletę?
Przyspieszyła kroku.
— Powiem ci, Sos, naprawdę… ale nie w tej chwili, dobrze?
Weszli do ogromnego warsztatu. „Magazyn” Odmieńców zaimponował Sosowi, lecz wobec tego pomieszczenia był jak pojedyncza gospoda wobec całego Podziemia. Przy stojących w długich szeregach maszynach pracowali ludzie. Tłoczyli i kształtowali metalowe przedmioty.
— Ależ to bron! — zawołał Sos.
— Cóż, ktoś musi ją produkować. A ty sądziłeś, że skąd się bierze?
— Odmieńcy zawsze…
— Prawda jest taka, że trochę metali wydobywamy i trochę odzyskujemy, a następnie produkujemy z nich te narzędzia. Odmieńcy rozprowadzają je i w zamian dostarczają nam większość żywności. Myślałam, że to rozumiesz, kiedy pokazywałam ci sekcję rachunkowości. Wymieniamy też z nimi informacje. Oni są tym, co w gospodarce nazywa się sektorem usług, a my jesteśmy sektorem przemysłowym. Koczownicy są konsumentami. Rozumiesz, to wszystko jest bardzo dobrze zbilansowane.
— Ale po co?
Takie samo pytanie zadał w szkole.
— Na to każdy musi sam sobie odpowiedzieć.
Odpowiedź była również taka sama.
— Mówisz jak Jones.
— Jones?
— Odmieniec, mój nauczyciel. Nauczył mnie czytać.
Zatrzymała się zaskoczona.
— Sos! Umiesz czytać?
— Zawsze interesowały mnie różne rzeczy.
Nie miał zamiaru ujawniać swej umiejętności. Z drugiej strony jednak nie mógł jej przecież utrzymywać w tajemnicy bez końca.
— Czy mógłbyś mnie nauczyć? Mamy tu tyle książek…
— To nie takie proste. Nauka trwa lata.
— Mamy na to lata, Sos. Chodź, chcę zacząć już teraz.
Pociągnęła go w drugą stronę, mimo że była znacznie drobniejsza. Tyle miała w sobie niezwykłej energii.
Łatwo rozpoznał bibliotekę. Pod wieloma względami podziemie przypominało szkołę Odmieńców.
— Jim, to jest Sos. On umie czytać!
Mężczyzna w okularach zerwał się z miejsca z uśmiechem na ustach.
— Świetnie!
Obejrzał Sosa od stóp do głów z lekkim powątpiewaniem.
— Wyglądasz raczej jak wojownik niż uczony. Bez obrazy.
— Czy wojownik nie może umieć czytać?
Jim wydobył jedną z książek.
— To tylko formalność, Sos. Czy zechciałbyś przeczytać coś z tego? Tylko kawałek na próbę. Proszę cię.
Sos wziął tom do ręki i otworzył na przypadkowej stronie.
— BRUTUS: Nasze uczynki, Kajusie Kasjuszu, zbyt krwawe mogą okazać się, jeśli głowę udawszy posiekamy członki, po śmierci pastwiąc się wściekle nad zmarłym. Bo jest Antoniusz przecież tylko jednym z członków Cezara. My ofiarnikami, nie rzeźnikami mamy być, Kasjuszu. Stajemy przeciw duchowi Cezara, a nie ma wcale krwi w duchu człowieczym. O, gdyby można…
— Starczy! Starczy! — krzyknął Jim. — Umiesz czytać, umiesz, z pewnością umiesz. Czy otrzymałeś już przydział? Musisz przyjść do nas, do biblioteki. Jest tyle…
— Mógłbyś udzielać lekcji czytania — dodała podniecona Sosa. — Wszyscy chcemy nauczyć się czytać, a tak niewielu umie…
— Natychmiast zawiadomię Boba. Co za odkrycie!
Bibliotekarz sięgnął ręką po interkom stojący na biurku.
— Chodźmy stąd — powiedział Sos, zawstydzony całym tym zamieszaniem. Odkąd skończył szkołę, zawsze uważał czytanie za swoją własną przyjemność. Ten zapał irytował go.
Zmęczony sztucznością otoczenia, pod koniec dnia z radością udał się na spoczynek. Choć w podziemnym świecie nie brakowało niezwykłości, Sos nie był bynajmniej pewien, czy pragnie tu spędzić resztę życia.
— Tu naprawdę nie jest źle, Sos — powiedziała mu. — Przyzwyczaisz się. Poza tym to, co robimy, jest naprawdę ważne. Kierujemy produkcją przemysłową na potrzeby całego kontynentu. Wytwarzamy bron, wszystkie podstawowe urządzenia dla gospod, prefabrykowane ściany i podłogi, aparaturę i sprzęt elektroniczny. …
— Dlaczego wzięłaś moją bransoletę?
Niespodziewane pytanie przerwało jej opowieść.
— Cóż, jak już powiedziałam, nie ma tu wielu kobiet. Ułożyli grafik; zgodnie z nim każdy mężczyzna… spędza z którąś noc raz na tydzień. To nie to samo co trwały związek, ale z drugiej strony jest urozmaicenie. Ten system nieźle się sprawdza.
Zabawa w wędrujące bransolety. Tak, mógł sobie wyobrazić, że pewnym ludziom sprawia to przyjemność. Co prawda zauważył, że większość mężczyzn tutaj nie używa złotych ozdób.
— Dlaczego ja jestem z tego wyłączony?
— Cóż, jeśli chcesz, to możesz. Myślałam…
— Nie skarżę się, dziewczyno. Chciałem tylko wiedzieć dlaczego. Czemu zasługuję na własną kobietę, podczas gdy nie starcza ich dla wszystkich?
Jej wargi zadrżały. Dotknęła bransolety.
— Czy… czy chcesz ją z powrotem?
Pochwycił Sosę i przycisnął do łóżka. Nie opierała się. Ochoczo odwzajemniła jego pocałunek.
— Nie, nie chcę niczego z powrotem. Ja tylko… ech, ściągaj ten kitel!
Nie ma sensu pytać kobiety o przyczyny jej postępowania.
Żywo zrzuciła wszystkie szaty, po czym najwyraźniej, jak to kobieta, zmieniła zdanie.
— Sos…
Spodziewał się czegoś w tym rodzaju.
— Słucham.
— Jestem bezpłodna.
Przyglądał się jej w milczeniu.
— Próbowałam… wielu bransolet. Wreszcie kazałam się zbadać Odmieńcom. Nigdy nie będę mogła mieć dziecka, Sos. Dlatego poszłam na Górę… ale tutaj dzieci są jeszcze ważniejsze. Tak więc…
— Tak więc rzuciłaś się na pierwszego mężczyznę, którego przywleczono z Góry.
— O nie, Sos. Wpisali mnie na listę, ale kiedy nie ma w tym miłości ani żadnej szansy na… Cóż, niektórzy skarżyli się, że nie reaguję jak należy, wydawało się więc, że nie ma w tym zbyt wiele sensu. Dlatego Bob przeniósł mnie do działu reanimacji, gdzie mogłam poznawać nowych ludzi. Na 1 William Szekspir: „Żywot i śmierć Juliusza Cezara”, przekł. Maciej Słomczyński tym, kto pełni dyżur, gdy sprowadzają kogoś nowego, spoczywa spora odpowiedzialność. Trzeba przybyszowi wszystko wyjaśnić, sprawić, by poczuł się jak w domu, i znaleźć dla niego odpowiednie miejsce. Sam wiesz. Jesteś dziewiętnastą osobą, którą się zajmowałam — siedemnastym mężczyzną. Niektórzy z nich byli starzy albo zgorzkniali. Jesteś pierwszym, który naprawdę… to brzmi jeszcze gorzej, prawda?
Młody, silny i chętny: odpowiedź na marzenia samotnej kobiety — pomyślał. Właściwie dlaczego nie? Nie miał ochoty korzystać raz na tydzień z objęć wyznaczonych kobiet. Lepiej trzymać się jednej, która może go zrozumieć, choćby nawet sercem był gdzie indziej.
— A jeśli zapragnę mieć dziecko?
— Wtedy… odbierzesz mi bransoletę.
Przyjrzał się jej. Siedziała przy nim na wpół ukryta za zmiętym kitlem, jak gdyby bała mu się pokazać, dopóki ich związek nie został przesądzony. Była maleńka, lecz kształty miała bardzo kobiece. Zastanowił się, co to znaczy nie móc mięć dziecka. Zaczął rozumieć motywy postępowania Sola, których uprzednio nie mógł pojąć.