— Czy mogę zatrzymać twoją bransoletę przez ten rok?
— Zatrzymaj ją na zawsze, Sosa. Ty będziesz mnie uczyć.
Spojrzała na niego ze smutkiem.
— To znaczy, że nasze spotkanie wcale nie było przypadkowe. Bob zaplanował twoją przyszłość, zanim cię tu sprowadziliśmy. On to wszystko zaaranżował.
— Tak.
— Niech go diabli! — krzyknęła. — Postąpił okrutnie!
— Zgodnie z jego rozumowaniem to była konieczność. Wybrał najpraktyczniejszą drogę do celu. Ty i ja spełniliśmy tylko rolę narzędzi, które znalazły się pod ręką. Przykro mi.
— Przykro ci! — mruknęła. — Po chwili uśmiechnęła się jednak, robiąc dobrą minę do złej gry. — Przynajmniej wiemy, na czym stoimy.
Zaczęła go uczyć. Pokazywała mu ciosy i chwyty, które opanowała z mozołem w dzieciństwie. Żyła w plemieniu, które wpajało kobietom sztukę samoobrony — a także wypędzało te bezpłodne. Mężczyźni, rzecz jasna, gardzili walką bez broni, lecz podobnie pogardzali każdą kobietą, która była łatwą ofiarą, tak więc tajemna wiedza o tym, jak pokonać mężczyznę, przechodziła z matki na córkę.
Sos nie wiedział, jakich argumentów użył Bob, by ją skłonić do przekazania swych umiejętności mężczyźnie. Wolał o to nie pytać.
Nauczyła go, jak uderzać rękami, aby łamać drewniane belki, i jak rozbijać je nagimi stopami, łokciem albo głową. Pokazała mu wrażliwe punkty ludzkiego ciała — miejsca, w które wystarczyło wymierzyć jeden cios, by ogłuszyć, okaleczyć lub zabić. Kazała mu biec w jej stronę, jak gdyby był rozwścieczony, i obalała go raz po raz, z rękami i nogami splątanymi tak, że nie mógł ich użyć. Pozwalała, by próbował ją dusić, i uwalniała się z jego uścisku na pół tuzina bolesnych i upokarzających sposobów, choć miał więcej siły w kciukach niż ona w rękach. Pokazała mu punkty wrażliwe na ból, sploty nerwowe, których uciskanie powodowało paraliż lub utratę przytomności. Nauczyła chwytów wymuszających uległość, które mogła mu założyć jednym szczupłym ramieniem, zadając przy tym taki ból, że nie mógł się wyrwać ani opierać. Posługiwała się naturalną, podstawową bronią człowieka, o jakiej niemal zapomniano: zębami, paznokciami, wyprostowanymi palcami, głową a nawet głosem.
Gdy już opanował to wszystko — nauczył się, jak unikać ciosów lub je blokować, uwalniać się z chwytów lub je unieszkodliwiać, a także jak przeciwstawiać się innym podstępnym metodom walki bez broni — pokazała mu, jak walczyć, gdy różne części jego ciała zostaną obezwładnione. Skradał się do niej z zawiązanymi oczyma, skrępowanymi nogami, z ciężarkami przywiązanymi do kończyn, a także po zażyciu środka oszałamiającego. Wspinał się na wiszącą drabinkę z rękami unieruchomionymi kaftanem bezpieczeństwa. Huśtał się na wysoko zawieszonych drążkach, z jedną ręką przykutą kajdankami do nogi. Gdy zadawała mu takie ciosy jak te, które powaliły go podczas ich pierwszego spotkania, stał spokojnie, poruszając niemal niedostrzegalnie ciałem, by uczynić je nieszkodliwymi.
Następnie udał się do sali operacyjnej, gdzie czekali nań chirurdzy ze środkami znieczulającymi i skalpelami. Pod skórą jego brzucha i dolnej części pleców umieścili giętkie stalowe płyty, dostatecznie mocne, by zatrzymać ostrze noża czy miecza. Założyli mu na szyję zamykany kołnierz, wzmocnili kości jego rąk i nóg metalowymi prętami i osadzili mu w pachwinie stalową siatkę. Zniekształcili mu twarz, przebudowując nos przy użyciu mocniejszego materiału i wypełniając policzki nylonową tkaniną. Naostrzyli zęby i ściągnęli mu skórę z czoła, umieszczając pod nią odpowiednio ukształtowany metal.
Podczas kolejnych operacji wprowadzono jeszcze rozmaite inne zmiany. Kiedy wreszcie zabiegi zakończono, żadną częścią swego ciała nie przypominał człowieka znanego niegdyś jako Sos. Kroczył powoli jak straszliwy moloch, walcząc z bólem tych odrażających powtórnych narodzin.
Wrócił do ćwiczeń. Pracował w pokoju rekreacyjnym na urządzeniach, które znał teraz lepiej niż swe nowe ciało. Wspinał się na drabinkę, zwisał z drążków, dźwigał ciężary. Chodził po korytarzach, balansując tułowiem, który nagle stał się cięższy. Stopniowo zwiększał tempo, aż był w stanie biec bez bólu. Rozwalał deski gojącymi się dłońmi i stopami, aby stwardniały. Z biegiem czasu rozwinęły mu się na nich straszliwe zgrubienia.
Stał sztywno, gdy Sosa uderzała go z całej siły drągiem w żołądek, szyję i głowę. Śmiał się. Nagle błyskawicznym ruchem wyrwał jej broń, po czym wygiął ją w kształcie litery „S”. Objął oba nadgarstki kobiety palcami jednej dłoni i uśmiechając się uniósł ją delikatnie.
Sosa zgięła się wpół i uderzyła go obiema piętami w odsłoniętą brodę.
— Aj! — krzyknęła. — Zupełnie jakbym wylądowała na kawałku kamienia!
Zachichotał i przerzucił ją sobie bezceremonialnie przez prawe ramię, na którym zwisał z najniższego stopnia drabinki. Wykręciła ciało i wbiła sztywne palce w jego lewy bark tuż powyżej obojczyka.
— Ty cholerny gorylu — poskarżyła się — masz zgrubienia nad punktami uciskowymi!
— Są z nylonu — odparł rzeczowo. — A gorylowi mógłbym złamać kark.
Jego głos był chrapliwy. Kołnierz ściskający gardło udaremniał wszelkie próby nadania mu łagodnej intonacji.
— I tak jesteś wielkim, brzydkim zwierzakiem! — powiedziała i ścisnęła mocno zębami płatek jego ucha.
— Brzydkim jak diabli — zgodził się odwracając głowę tak, że była zmuszona wypuścić ucho z zębów, gdyż w przeciwnym razie rozbolałaby ją szyja.
— Paskudnie smakowało — szepnęła. — Kocham cię.
Odwrócił głowę w drugą stronę. Wpiła wargi w jego twarz i pocałowała go jak szalona.
— Wróćmy do naszego pokoju, Sos — powiedziała. — Chcę się poczuć potrzebna.
Usłuchał jej, lecz okazało się, że nie mogą osiągnąć pełnej harmonii.
— Wciąż myślisz o niej — wypomniała mu. — Nawet kiedy…
— To się już skończyło — odparł, lecz jego słowom brak było przekonania.
— Nieprawda! Nawet się nie zaczęło. Nadal ją kochasz i wracasz do niej!
— To moje zadanie. Wiesz o tym.
— Ona nie jest zadaniem. Już lada moment odejdziesz i nigdy więcej cię nie zobaczę, a nie możesz mi nawet powiedzieć, że mnie kochasz.
— Kocham cię.
— Ale nie tak mocno jak ją.
— Sosa, ona nie zasługuje na to, by ją porównywać z tobą. Ty jesteś ciepłą, cudowną dziewczyną i z biegiem czasu pokochałbym cię znacznie bardziej niż ją. Wracam, ale chcę, byś zatrzymała moją bransoletę. Jak inaczej mogę cię przekonać?
Przytuliła się do niego uszczęśliwiona.
— Wiem o tym, Sos, Jestem szalonym, zazdrosnym babskiem. To dlatego, że tracę cię na zawsze i nie mogę tego znieść. Cała reszta życia bez ciebie…
— Może przyślę kogoś w zastępstwie.
Gdy jednak wypowiedział te słowa, przestały mu się wydawać zabawne. Po chwili jej nastrój poprawił się nieco.
— Zróbmy to jeszcze raz, Sos. Każda minuta jest cenna.
— Kobieto, spokojnie! Jeśli nawet jestem nadczłowiekiem, to nie aż takim!
— Owszem, właśnie takim.
Po raz kolejny udowodniła mu, że się mylił.
Rozdział 18
Wyruszył w drogę, jako Bezimienny i Nie Uzbrojony. Była wiosna. Minęły niemal dwa lata od chwili, gdy przygnębiony wędrował w stronę Góry. Sos rozpłynął się w zapomnieniu. Ciało, w którym mieścił się dziś jego mózg, było inne. Twarz stanowiła dzieło laboratorium, głos zaś brzmiał jak krakanie. Plastikowe soczewki kontaktowe sprawiły, że oczy utkwione były w jeden punkt. Włosy wyrastały pozbawione pigmentu.