Выбрать главу

Sos zniknął, lecz Bezimienny zachował tajemne wspomnienia, które niepowstrzymanie przywoływał znajomy krajobraz. Anonimowy mężczyzna nie był pozbawiony uczuć. Gdy podróżował samotnie, tęskniąc za ptaszkiem na ramieniu, mógł niemal zapomnieć, że przybywa jako maszyna niosąca zniszczenie, i napawać się leśnymi szlakami oraz przyjaznymi gospodami tak samo, jak młody wojownik z mieczem cztery lata temu. Całe życie i śmierć upłynęły od tego czasu!

Zatrzymał się przed znajomym Kręgiem, w którym Sol Miecz walczył z Solem Mistrzem Wszystkich Broni o imię i oręż, a jak się okazało — również o kobietę. Jakże inaczej wyglądałby świat, gdyby do tej walki nie doszło!

Wszedł do gospody, rozpoznając wytwory Podziemia, doglądane przez Odmieńców. To dziwne, jak odmiennie patrzył teraz na świat! Nigdy przedtem właściwie się nie zastanawiał, skąd się biorą te wszystkie produkty. Jak większość koczowników uważał je cos oczywistego. Jak to możliwe, że był tak naiwny?

Otworzył spiżarnię i przygotował sobie obfity posiłek. Musiał pochłaniać olbrzymie ilości pożywienia, by nasycić masywne ciało, jednakże jedzenie nie sprawiało mu przyjemności. Zmysł smaku także ucierpiał wskutek zwiększenia siły fizycznej. Zastanowił się, czy w przeszłości chirurdzy, dokonując swych cudów, nie unicestwiali wrażliwości. A może miejsce wojowników zajmowały wtedy maszyny?

O zmierzchu pojawiła się dziewczyna. Była młoda i ładna, lecz ujrzawszy jego nagą rękę, trzymała się z daleka. Gospody zawsze były znakomitymi miejscami do polowania na bransolety. Zastanowił się, czy Odmieńcy o tym wiedzieli.

Dziewczyna zachowywała się bardzo uprzejmie. Położyła się spać na łóżku sąsiadującym z zajmowanym przez niego, choć mogła się odgrodzić, układając się po drugiej stronie filaru. Gdy stwierdziła, że mimo wszystko jest sam, spojrzała na niego z ukosa, nie sprawiała jednak wrażenia zaniepokojonej. Z przeczytanych książek dowiedział się między innymi, że przed Wybuchem kobiety musiały się wystrzegać mężczyzn i rzadko odważały się spać w obecności nieznajomego. Jeśli była to prawda — choć trudno sobie coś podobnego wyobrazić w rozwiniętej cywilizacji — z pewnością zmieniło się na lepsze. Było nie do pomyślenia, by mężczyzna żądał względów kobiety, która nie ofiarowała mu ich dobrowolnie, albo żeby ona kapryśnie ich odmawiała. Jednakże Sosa opowiadała mu o swym pełnym niebezpieczeństw dzieciństwie w okolicy, gdzie plemiona patrzyły na kobiety inaczej. Nie całe zło zostało wypalone przez ogień.

Dziewczyna nie mogła już dłużej powstrzymywać ciekawości.

— Przepraszam, czy mogę zapytać, gdzie jest twoja kobieta?

Pomyślał o Sosie, maleńkiej, zuchwałej Sosie, niemal zbyt małej, by nosić bransoletę, lecz za to wielkiej czynem i duchem. Tęsknił za nią.

— Jest w Krainie Umarłych — odparł.

— Przepraszam — odrzekła dziewczyna, która — zgodnie z jego zamiarami — źle go zrozumiała. Jeśli mężczyzna kochał swą żonę, mógł pochować bransoletę razem z nią i nie wziąć sobie następnej, zanim żałoba się nie skończyła. Jak miał wytłumaczyć dziewczynie, że to nie śmierć Sosy, lecz jego powrót do życia rozdzielił ich na zawsze?

Usiadła na łóżku, dotykając okrytych nocną koszulą piersi. Widać było, że jest zawstydzona. Miała jasne włosy.

— Nie powinnam o to pytać — powiedziała.

— Powinienem był ci wyjaśnić — odparł uprzejmie. Wiedział, jak brzydki musi się wydawać tej niewinnej dziewczynie.

— Jeśli pragniesz…

— Bez obrazy — powiedział zdecydowanym tonem.

— Bez obrazy — odrzekła z ulgą.

Czy ta dziewczyna, która dzieliła z nim kabinę, lecz nie łóżko, stanie się kiedyś powodem gwałtownej namiętności oraz smutku, jakich zaznał? Czy jakiś naiwny krzepki wojownik wręczy jej jutro bransoletę, a gdy ją utraci, powędruje na Górę?

Możliwe, gdyż taki był współczesny sen o życiu i miłości. Nawet najmniejsi z ludzi potrafili budzić gwałtowne uczucia. Na tym polegała cudowność i chwała tego wszystkiego.

Rankiem przygotowała mu śniadanie. Był to kolejny uprzejmy gest, który wskazywał, że jest dobrze wychowana. Starała się nie gapić na niego, gdy wyszedł spod prysznica. Pobłogosławił ją i udali się każde w swoją stronę. Te ustalone obyczaje były dobre. Gdyby spotkał ją cztery lata temu i gdyby była wtedy w odpowiednim wieku…

Przebycie trasy, którą ongiś pokonało dwóch mężczyzn i kobieta, zajęło mu tylko tydzień. Trzymał się z dala od ludzi i oni również zostawili go w spokoju.

Zdziwiło go lekko, że obyczaje się nie zmieniły. Tej cechy społeczeństwa koczowników nie doceniał należycie, dopóki się nie dowiedział, jak prostackie nawyki panują gdzie indziej.

Zaszły też jednak pewne zmiany. Zniknęło oznakowanie. Najwidoczniej Odmieńcy, być może pod wpływem tego, co powiedział Jonesowi, sprowadzili tu swoje liczniki Geigera (produkowane w podziemnym warsztacie elektronicznym) i wreszcie zbadali okolicę na nowo. To mogło oznaczać, że ćmy i ryjówki również zniknęły lub przynajmniej zostały przetrzebione przez inne gatunki. Gdy ujrzał ślady zwierząt kopytnych, był już tego pewien.

Stary, pełen wspomnień obóz przetrwał na dawnym miejscu… i ktoś w nim mieszkał! W kilku Kręgach ćwiczyli mężczyźni, a nad rzeką nadal stał wielki namiot, fosę jednak zasypano, a obwałowanie wyrównano. To był rozstrzygający dowód na to, że stada ryjówek zniknęły. Ustąpiły miejsca silniejszemu gatunkowi — człowiekowi.

Kto jednak władał bliżej granicy promieniowania, tam dokąd ludzie nie mogli się zapuszczać? Gdyby kiedykolwiek nastąpił kolejny Wybuch…

Dlaczego zdziwił się, że znalazł tu ludzi? Przecież tego właśnie oczekiwał. Dlatego udał się najpierw w to miejsce. Tu, gdzie narodziło się Imperium.

Gdy zbliżył się do obozu, został natychmiast zatrzymany.

— Stój! Z jakiego jesteś plemienia? — zapytał muskularny wojownik z drągiem, przyglądając się jego tunice, jak gdyby chciał ustalić, jaką przybysz nosi bron.

— Z żadnego. Zaprowadź mnie do waszego przywódcy.

— Jak masz na imię?

— Jestem Bezimienny. Zaprowadź mnie do waszego przywódcy.

Wojownik spojrzał na niego wilkiem.

— Nieznajomy, należy ci się lekcja dobrych manier.

— Sos wyciągnął powoli dłoń, złapał drąg u dołu i uniósł.

— Hej, co ty…

Mężczyzna nie dał rady go powstrzymać. Po chwili obie ręce Bezimiennego powędrowały ku górze. Jedno ramię siłacza dźwignęło wartownika wraz z drągiem i zakręciło nim w powietrzu.

— Jeśli nie zaprowadzisz mnie do swojego wodza, sam cię tam zaniosę — oznajmił Sos.

Nagle puścił drąg i wciąż trzymający się go mężczyzna padł na ziemię.

Zdążyła się już zebrać grupa gapiów, gdy Sos złapał obiema dłońmi broń wartownika, której ten z głupim uporem ciągle się trzymał, i wygiął drąg w kształtny półokrąg, po czym pozostawił bezużyteczny w rękach właściciela.

Po krótkiej chwili zaprowadzono nieznajomego przed oblicze wodza. Był nim Sav.

— Co mogę dla ciebie zrobić, siłaczu? — zapytał, nie poznając mężczyzny o zniekształconych rysach i włosach albinosa. — Mamy teraz sporo roboty, ale jeśli przybyłeś, by się do nas przyłączyć…

— Możesz przedstawić siebie i swoje plemię, i oddać się wraz z nim pod moją władzę.

Choć raz był zadowolony z ochrypłego brzmienia swego nowego głosu. Sav roześmiał się dobrodusznie.