Sos, nie zważając na wbity w ramię miecz, dotknął palcami nasady odsłoniętej szyi Tyla i walka się skończyła.
Następnie sam wyciągnął sobie miecz i zabandażował ranę. Było to pchnięcie, a nie cięcie, i metalowe wzmocnienie kości zatrzymało czubek klingi. Z czasem rana się zagoi.
Gdy Tyl mógł już chodzić, Sos dołączył go do swej świty i wyruszyli w kierunku następnego większego plemienia, zbliżając się stopniowo do obozu Sola. Ponieważ Sos nie mógł zapewnić Tylowi szybkiego powrotu do plemienia, ten zabrał rodzinę ze sobą. Żona Tyla wzięła na siebie domowe obowiązki. Dzieci gapiły się na człowieka, który pokonał ich ojca, niemal niezdolne się z tym pogodzić. Były jeszcze za małe, by w pełni rozumieć, na czym polega walka, i nie zdawały sobie sprawy, że Tyl został pokonany w chwili, gdy przyłączył się do powstającej grupy Sola. Wędrowcy nie prowadzili szczerych rozmów. Tyl nie rozpoznał Bezimiennego, a jeśli tylko wydawał się dostrzegać coś niepokojącego, Sav sprytnie odwracał jego uwagę.
Po trzech tygodniach dotarli do plemienia Tora. Sos zdecydował, że musi przyłączyć do swego orszaku jeszcze jednego dowódcę; dopiero wówczas będzie miał wystarczającą liczbę ludzi, by zmusić Sola do walki w Kręgu. Władał teraz ponad sześciuset ludźmi, pozostało jednak osiem plemion, a niektóre z nich były bardzo liczne. Sol wciąż mógł ocalić swe Imperium, nie pozwalając tym plemionom przyjąć wyzwania i uchylając się od walki w Kręgu. Jednakże gdyby Sosowi udało się pozyskać trzecie plemię, opanowałby zbyt dużą część Imperium, by Sol mógł z niej zrezygnować…
Plemię Tora było mniejsze, lecz zajmowało imponujący obszar. W pobliżu ćwiczyło kilka par, jak gdyby rywalizacja z Pitami zakończyła się mniej więcej remisem. Sos spodziewał się, że dobrze się przygotują na jego przybycie, i nie spotkało go rozczarowanie. Tor pojawił się natychmiast i zaprowadził go na naradę. Sav i Tyl nie zostali na nią zaproszeni.
— Widzę, że masz rodzinę — powiedział.
Sos spojrzał na swój nagi nadgarstek.
— Kiedyś miałem.
— Och, rozumiem.
Tor próbował odnaleźć jego słaby punkt, lecz bez powodzenia.
— Cóż, jak rozumiem, przybyłeś znikąd, pokonałeś Sava i Tyla, a teraz zamierzasz wyzwać Sola do walki o jego Imperium… i rzeczywiście wchodzisz do Kręgu bez broni.
— Tak.
— Wydaje się, że postąpiłbym głupio, gdybym zmierzył się z tobą, skoro Tyl jest lepszym wojownikiem ode mnie.
Sos powstrzymał się od odpowiedzi.
— Niemniej nie leży w mojej naturze uchylać się od wyzwania. Przypuśćmy, że zrobimy tak: postawię własne plemię przeciw twojemu, jeśli zgodzisz się walczyć z moim człowiekiem.
— Z jednym z twoich zastępców? Nie postawię sześciuset ludzi w walce z młodszym stopniem.
Naprawdę jednak Sos martwił się, czy aby Tor go nie rozpoznał.
— Tego nie powiedziałem. Mój człowiek, który nie należy do grupy, wystąpi przeciwko tobie. W pojedynkę. Jeśli cię pokona, zwolnisz wszystkich swoich ludzi i odejdziesz. Sol z czasem ich odzyska. Jeśli zaś zwyciężysz, oddam ci swoją grupę, lecz sam pozostanę na służbie u Sola. Nie chcę w tej chwili służyć żadnemu innemu wodzowi.
— To ciekawa propozycja.
Musiał w tym być jakiś haczyk. Tor zawsze był bystry.
— Przyjacielu, ty sam jesteś ciekawą propozycją.
Sos rozważył sprawę, nie dopatrzył się jednak żadnej ukrytej nieuczciwości. Jeśli zwycięży, zdobędzie plemię, jeśli przegra, nadal będzie mu wolno dążyć do walki z Solem. Nie miało znaczenia, z kim się będzie pojedynkował, gdyż prędzej czy później i tak musiał pokonać tego wojownika, aby nie dopuścić do zmartwychwstania Imperium pod władzą nowego wodza.
Wydawało się też, że Tor nie rozpoznał Sosa, co sprawiło mu osobistą satysfakcję. Być może zanadto się tym przejmował.
— Zgoda. Zmierzę się z tym człowiekiem.
— Przybędzie tu za parę dni. Wysłałem już gońca, aby go sprowadził. Tymczasem przyjmij naszą gościnność.
Sos wstał i skierował się ku wyjściu.
— Jeszcze jedno — przypomniał sobie. — Kim on jest?
— Nazywa się Gog. Gog Maczuga.
Można się było spodziewać, że sprytny Tor wpadnie na coś takiego. Jedyny wojownik, którego nawet Sol nie był w stanie pokonać!
Minęły trzy dni i pojawił się Gog, równie wielki i szczęśliwy jak zawsze. Przez dwa lata nie zmienił się ani trochę. Sos pragnął podbiec do niego, uścisnąć mu dłoń i jeszcze raz usłyszeć, jak olbrzym mówi: „Dobra!”, nie mógł jednak tego zrobić. Był Bezimiennym i będzie musiał walczyć z Gogiem i zwyciężyć go anonimowo.
Teraz było jasne, dlaczego Tor ustalił podobne warunki. Gogowi zupełnie nie zależało na władzy. Walczył dla czystej radości czynu i nie rościł sobie żadnych pretensji do pokonanych. Wystarczyło, że posłaniec szepnął: „Dobra walka!” — i Gog wyruszył w drogę.
Tor dobrze wybrał także z innego powodu. Gog był jedynym znanym Sosowi człowiekiem, równie niewrażliwym na ciosy jak on sam. Inni próbowali pokonać Bezimiennego za pomocą swych umiejętności i przyniosło im to tylko porażkę. Gog nie polegał na umiejętnościach, lecz na niewyczerpanej sile.
Zbliżał się zmierzch i Tor namówił Goga, by odłożyć walkę do jutra.
— Twardy wojownik, długa walka — wytłumaczył mu. — Potrzeba całego dnia.
Gog uśmiechnął się od ucha do ucha.
— Dobra!
Sos obserwował, jak wielki mężczyzna pochłonął trzy kolacje i oblizał z niecierpliwością wargi, gdy kilka uroczych, spragnionych dziewcząt zebrało się wokół, dotykając bransolety na jego nadgarstku. Oto człowiek, który poznał niezawodną receptę na życie w nieustannej radości: olbrzymia siła, niewyczerpany apetyt i żadnej troski o przyszłość. Jakże przyjemnie byłoby znowu z nim wędrować i wygrzewać się w promieniach jego szczęścia. Inni mogli się martwić rzeczywistością, ale nigdy Gog.
Sos walczył jednak o zachowanie dobra tkwiącego w społeczności koczowników. Pokonując Goga zapewni na zawsze istnienie wolnych wojowników, z którymi będą mogli walczyć tacy jak on. Imperium nigdy nie pochłonie ich wszystkich.
Rankiem, niedługo po wschodzie słońca, udali się do Kręgu. Ludzie z obozu tłoczyli się tak gęsto, że Tor musiał torować wśród nich drogę ku arenie. Wszyscy znali stawkę, z wyjątkiem być może samego Goga, którego to nie obchodziło. Największe zainteresowanie wzbudzała jednak sama walka. Jak głosiła legenda, tylko dwukrotnie Gog został powstrzymany: pierwszy raz przez zachód słońca, a drugi wskutek przypadkowej utraty broni. Nikt go nigdy naprawdę nie pokonał.
Mówiono też jednak, że nie wstępuje do Kręgu przeciwko sieci czy innej nieznanej broni.
Gog wpadł na arenę i natychmiast zaczął wymachiwać ochoczo maczugą, podczas gdy Sos pozostał na zewnątrz i rozebrał się do spodenek. Zwinął starannie długą tunikę i stanął wyprostowany. Przeciwnicy popatrzyli na siebie nawzajem, publiczność zaś oceniła wzrokiem wojowników.
— Są sobie równi! — krzyknął ktoś z podziwem.
Sos nie mógł uwierzyć. On równy olbrzymowi? Niemożliwe!
A jednak! Gog był wyższy i szerszy w ramionach, lecz Sos miał teraz masywniejszą budowę. Lekarze w podziemnej klinice wstrzykiwali mu środki pobudzające rozwój mięśni. Również wszczepione materiały ochronne zwiększyły jego masę. Był teraz potężniejszy niż uprzednio, lecz nie miał w sobie ani odrobiny tłuszczu. Prawdopodobnie ważył prawie dwa razy więcej niż wtedy, gdy po raz pierwszy wyruszył w poszukiwaniu przygód.