Obaj mieli potężnie umięśnione barki i ramiona oraz szyje pokryte bliznami. Ale Gog był węższy w biodrach i miał dość cherlawe nogi, podczas gdy na brzuchu Sosa uwypuklały się chroniące go mięśnie, jego uda zaś osiągnęły taką grubość, że bieg przychodził mu z trudnością.
Nie nosił broni. Sam był bronią.
Wstąpił do Kręgu.
Gog zaatakował po swojemu, starając się trafić przeciwnika w głowę lub korpus. Sos uchylał się i stosował inne uniki. Kiedy walczył przeciwko drągowi, stał nieruchomo i przyjmował na siebie ciosy, aby wywołać wrażenie, maczuga była jednak znacznie cięższa. Solidny cios w głowę, zadany przez kogoś takiego jak Gog, mógł pozbawić przytomności. Metal w czaszce Sosa nie zostanie wgnieciony, lecz skryty wewnątrz mózg dozna wstrząsu. Wzmocnione kości rąk i nóg nie pękną, lecz utwardzona chrząstka i mięśnie ucierpią, gdy znajdą się pomiędzy taką kością a uderzającą z całą siłą maczugą. Gog mógł mu zrobić krzywdę.
Uchylił się przed rozpędzoną maczugą i podniósł gwałtownie rękę, by zablokować jej powrót. Przyskoczył bliżej Goga i uderzył go drugą pięścią w żołądek tak mocno, że ów cofnął się do tyłu. Podobny cios mógłby zmiażdżyć skałę.
Gog przerzucił maczugę do drugiej dłoni i z całej siły uderzył nią w dół, by zdruzgotać biodro Sosa, po czym cofnął się dla odzyskania równowagi i ponownie przystąpił do ataku. Nawet nie zauważył uderzenia.
Sos znów okrążył przeciwnika, aby rozruszać stłuczone biodro. Zaczął się zastanawiać. Mięśnie brzucha Goga nie były jednak słabe. Od takiego ciosu wnętrzności zwyczajnego wojownika popękałyby. Sposób, w jaki Gog przerzucał maczugę z ręki do ręki, wskazywał, że w jego ataku jest więcej sprytu, niż się ludziom zdawało. W gruncie rzeczy wcale nie machał nią teraz chaotycznie. Zmieniał raz po raz kąt uderzenia i nie zataczał zbyt szerokich łuków. Miecz czy drąg nie zdążyłby się prześliznąć między kolejnymi uderzeniami, lżejsza broń zaś byłaby zupełnie bez szans. Pod spontanicznym atakiem Goga kryła się znakomita, pewna obrona.
Dziwne, że nigdy przedtem tego nie zauważył. Czyżby rzucająca się w oczy głupota Goga była jedynie pozorem? Czy Sos, który z pewnością powinien byt się żnąc na rzeczy, założył, że mężczyzna tak wielki i silny jak Gog musi być niezbyt rozgarnięty? A może był on, podobnie jak Sol, urodzonym wojownikiem, który robił to wszystko nieświadomie i zwyciężał za pomocą instynktu?
Musiał jednak mięć słabe punkty. Sos spróbował kopnąć go w odsłonięte kolano. Nie zdążył nawet wycelować ciosu. Na pozór przypadkowo opuszczona maczuga uderzyła go w nogę. Ponownie odparował cios ramienia trzymającego maczugę i skoczył naprzód, by objąć Goga wpół, łącząc dłonie za jego plecami. Gog wstrzymał oddech, uniósł maczugę wysoko w powietrze i opuścił. Sos zwolnił uścisk i odepchnął przeciwnika, unikając w ostatniej chwili ciosu w głowę, który zakończyłby walkę.
Tak, Gog umiał się bronić.
Następnym razem Sos zablokował ramię przeciwnika i złapał je obiema rękami, próbując złamać. Nic to nie dało. Gog naprężył potężne mięśnie, skutecznie przeciwdziałając zamiarowi rywala. Ponownie przerzucił maczugę do drugiej ręki i spróbował uderzyć Sosa w plecy, zmuszając go do kolejnego pośpiesznego odwrotu. Sos spróbował raz jeszcze. Wbił wzmocnione palce w ramię przeciwnika tuż nad łokciem w poszukiwaniu nerwów. Musiał go jednak puścić. Maczuga była zbyt groźna, by jej nie doceniać. Mógłby na jakiś czas osłabić ramiona Goga, czyniąc go niezdolnym do walki, tymczasem jednak otrzymałby serię ciosów maczugą, przez co w najbliższym czasie nie byłby w stanie przystąpić do następnego pojedynku.
Jasne było, że proste środki nie wystarczą. Gog będzie walczył, dopóki nie straci przytomności, a człowieka o takiej budowie niełatwo ogłuszyć. Udusić go, zachodząc od tyłu? Mógł uderzyć maczugą ponad głową lub z boku. Powali przeciwnika na długo przedtem, zanim sam straci przytomność. Poza tym jak przedramię mogło osiągnąć to, czego nie zdołał dokonać sznur? Potężny cios w podstawę czaszki? Dla Goga pewnie zakończyłoby się to ogłuszeniem.
Skuteczny mógł być jedynie niespodziewany atak. Kopniak w krocze, cios sztywnym palcem w gałkę oczną… każde szybkie uderzenie w odsłonięty narząd z pewnością powaliłoby olbrzyma.
Sos ciągle uchylał się i odbijał ciosy, uderzając przedramieniem o przedramię. Czy powinien to zrobić? Czy jakakolwiek potrzeba usprawiedliwiała świadome i trwałe okaleczenie przyjaciela?
Nie zastanawiał się nad tym. Postanowił po prostu walczyć tak, jak musiał: uczciwie.
Maczuga pozbawiłaby go przytomności, gdyby trafiła celnie. Podobnie uczyniłby z Gogiem jeden z ciosów lub chwytów Sosa, gdyby został odpowiednio zadany. Ponieważ jednak Gog nie rozumiał, co to znaczy przegrać, i nigdy nie poddałby się pod wpływem silnych uderzeń czy zwykłego bólu, podobna taktyka nie miała sensu. Sos zrozumiał, że będzie musiał zakończyć walkę szybko i zdecydowanie. A to oznaczało, że zajmując dogodną pozycję otrzyma przynajmniej jeden potężny cios maczugą. To było nieuniknione ryzyko.
Odczekał, aż maczuga zatoczy kolejny łuk, zrobił unik, pochylił głowę i podskoczył, by zadąć Gogowi kopniaka w brodę. Maczuga uderzyła go w nogę, miażdżąc mięśnie. Sos poleciał w bok, lecz jego pięta dosięgła przeciwnika.
Za wysoko. Trafiła Goga w czoło i jego głowa odskoczyła do tyłu z impetem zwiększonym jeszcze przez jednoczesne uderzenie maczugą. Cios okazał się znacznie bardziej niebezpieczny od planowanego.
Sos padł na ziemię, przetoczył się na zdrową nogę, po czym poderwał się, gotów zacisnąć palce na karku przeciwnika. Przyparty do podłoża Gog nie mógł się skutecznie zamachnąć maczugą, zresztą nawet on nie wytrzymałby dłużej niż kilka sekund…
Sos zamarł. Nagle zrozumiał, co się stało.
Lekkie odchylenie kąta, pod jakim kopniak uderzył w głowę, przesunięcie potężnego ciała Goga ku przodowi w chwili zamachu, wzmagający siłę ciosu skutek uderzenia maczugi, sam ucisk mięśni szyi Goga — wszystko to złożyło się dokładnie na taki wynik, jakiego Sos pragnął uniknąć.
Gog miał złamany kark.
Nie padł martwy, lecz podobnego uszkodzenia nie sposób było wyleczyć. Jeśli przeżyje, zostanie sparaliżowany. Nigdy już nie będzie walczył.
Sos podniósł wzrok, zdając sobie sprawę z istnienia widowni, o której całkowicie zapomniał. Napotkał wzrok Tora. Ten skinął mu z powagą.
Sos podniósł z ziemi maczugę i z całej siły uderzył nią w głowę Goga.
Rozdział 20
— Chodź ze mną — powiedział Sav.
Sos udał się za nim do lasu. Było mu obojętne, dokąd zmierza. Czuł się podobnie jak wtedy, gdy Głupi zamarzł w śniegu. Wielki, być może nie za bystry, lecz szczęśliwy mężczyzna zginął nagle, choć nikt tego nie chciał ani nie oczekiwał — a najmniej ze wszystkich sam Sos. Zawsze lubił krzepkiego wojownika. Walczył nawet u jego boku. Zgodnie z zasadami obowiązującymi w Kręgu Gog był jego przyjacielem.
Gdyby zamierzał go zabić lub okaleczyć, mógłby to zrobić na wiele sposobów, mimo mocy tamtego. Wysiłki, jakie czynił Sos, by nie zadąć poważnych ran, w znacznej mierze zadecydowały o przedłużeniu pojedynku, niczego jednak nie rozstrzygnęły. Może nie sposób było pokonać Goga nie zabijając go? Może z czasem sam siebie o tym przekona.
Przynajmniej Gog zginął tak, jak by zapewne tego pragnął — od szybkiego ciosu maczugą. Słaba pociecha.