— Obaj pokonaliście mnie w Kręgu. Jestem gotów służyć każdemu z was. Jeśli jednak boicie się zmierzyć ze sobą o władzę, muszę to nazwać po imieniu.
— Nikt nie ma prawa budować Imperium, by potem je porzucić — dodał Tor.
— Przywództwo oznacza odpowiedzialność.
— Gdzie się nauczyłeś całej tej „historii”? — zapytał Neq. — Nie wierzę w to wszystko.
— Dopiero zaczynamy współdziałać ze sobą jak mężczyźni, zamiast się bawić jak dzieci — dorzucił Tun.
Sol spojrzał na Sosa.
— Nie mają nad nami żadnej władzy. Niech sobie gadają.
Sos zawahał się. Słowa tych ludzi, którzy tak nagle stali się stanowczy, miały niepokojący sens. Skąd mógł być pewien, że to, co powiedział mu władca Podziemia, było prawdą? Cywilizacja miała tyle oczywistych zalet. Upłynęły tysiąclecia, zanim nastąpił Wybuch. Czy rzeczywiście była to wina cywilizacji, czy też wchodziły tu w grę inne powody, których nie znał, i które być może już nie istniały… Pojawiła się mała Soli i podbiegła do Sola.
— Tato, czy będziesz teraz walczył?
Tyl zastąpił dziewczynce drogę. Przyklęknął na obolałych kolanach.
— Soli, co byś zrobiła, gdyby twój tata zdecydował, że nie będzie walczyć?
Spojrzała na niego szeroko otwartymi oczami.
— Nie będzie walczyć?
Nikt się nie odezwał.
— Gdyby powiedział, że nigdy już nie wejdzie do Kręgu — podjudzał ją Tyl.- Gdyby odszedł i nigdy już nie walczył.
Soli wybuchnęła płaczem.
Gdy Tyl ją puścił, podbiegła do Sola.
— Wejdź do Kręgu, tato! — krzyknęła. — Pokaż mu!
Sytuacja się powtórzyła. Sol, pokonany, spojrzał na Bezimiennego.
— Muszę walczyć dla mojej córki.
Sos zmagał się ze sobą, wiedział jednak, że szansa na uniknięcie rozlewu krwi została zniweczona. Zrozumiał nagle w straszliwym olśnieniu, że to nie imię, kobieta czy Imperium było zasadniczym powodem ich walki, ale właśnie dziecko. Zawsze dziecko zwane Soli. Krąg rozstrzygnął, który z mężczyzn miał się szczycić ojcostwem.
Sol nie mógł się wycofać. Sos również nie. Bob, władca Podziemia, powiedział mu jasno, co się stanie, jeśli pozwoli Imperium przetrwać.
— A więc jutro — powiedział, również pokonany.
— Jutro, przyjacielu.
— I zwycięzca będzie rządził całym Imperium — krzyknął Tyl.
Pozostali zgodzili się.
Dlaczego uśmiechając się przywodzili na myśl wilki? Zasiedli razem przy kolacji — dwaj wodzowie oraz Sola i Soli.
— Zaopiekujesz się moją córką — powiedział Sol. Nie musiał mu wyjaśniać, co ma na myśli.
Sos skinął tylko głową.
Sola była bardziej bezpośrednia.
— Czy chcesz mnie na noc?
Czy to była kobieta, której pragnął? Sos przyjrzał się jej. Dostrzegł zgrabną figurę i piękne rysy. Nie rozpoznała go, był tego pewien — a jednak ze spokojem ducha zgodziła się na poniżający związek.
— Kochała innego — wyjaśnił Sol. — Teraz nie liczy się dla niej nic oprócz władzy. To nie jej wina.
— Wciąż go kocham — dodała. — Jego ciało może być martwe, ale nie wspomnienia o nim. Moje ciało się nie liczy.
Sos nadal się jej przyglądał, widział jednak maleńką Sosę z Podziemia — dziewczynę, która nosiła jego bransoletę. Bob zagroził, że jeśli Sos odmówi przyjęcia misji, wyśle ją… aby wśliznęła się do obozu Sola jako kobieta do wzięcia i ugodziła jego, a potem siebie zatrutą strzałką. W ten sposób Wódz Imperium zostałby zabity i skompromitowany. Jeśli Sosowi się nie powiedzie, wtedy Sosa również zostanie wysłana.
Z początku obchodził go los Sola, choć Bob nigdy tego nie podejrzewał. Tylko podejmując się misji mógł uchronić przyjaciela przed zdradzieckimi planami władcy Podziemia. Gdy jednak zakończyło się szkolenie, niebezpieczeństwo grożące Sosie stało się również ważne. Gdyby teraz zdradził Podziemie, ona by za to zapłaciła.
Sol i Sosa. Tych dwoje nigdy się nie spotkało, jednak to oni określili jego przeznaczenie. Musiał działać tak, by uratować oboje, choć nie odważył się powiedzieć żadnemu z nich, dlaczego to robi.
— W imię przyjaźni, przyjmij ją! — zawołał Sol. — Nie pozostało mi nic innego, co mógłbym ci dać.
— W imię przyjaźni — szepnął Sos.
Dość już miał tego wszystkiego. Wciąż w grę wchodziło poświęcenie lub hańba. Wiedział, że Sola będzie w myślach obejmować mężczyznę, który poszedł na Górę. Może nigdy nie poznać prawdy.
Natomiast on będzie obejmować tylko Sosę. Ona również nigdy się o tym nie dowie. Dopóki j ej nie opuścił, nie zdawał sobie sprawy, że to j ą kocha bardziej.
Nazajutrz w południe spotkali się przy Kręgu. Sos pragnął przegrać, wiedział jednak, że nie jest to rozstrzygnięcie. Zwycięstwo Sola oznaczałoby jego śmierć. Tak zapowiedziało Podziemie.
Dwukrotnie stanął do walki z Solem, starając się wygrać, i przegrał. Tym razem w głębi serca pragnął przegrać, musiał jednak wygrać. Lepsze poniżenie jednego niż śmierć dwojga.
Sol wybrał sztylety. Jego piękne ciało lśniło w słońcu. Lecz Sos ze smutkiem wyobraził sobie, jak będzie ono wyglądało po straszliwym uścisku rąk Bezimiennego. Szukał jakiegoś pretekstu, by odwlec początek walki, ale bezskutecznie. Zgromadził się już tłum gapiów. Klamka zapadła. Wodzowie musieli się ze sobą zmierzyć. W Kręgu nie było miejsca na przyjaźń. Sos oszczędzi przyjaciela, jeśli zdoła, musi jednak zwyciężyć.
Weszli razem do Kręgu i przez chwilę spoglądali na siebie nawzajem. Każdy z nich doceniał możliwości drugiego. Może wciąż jeszcze — nawet w tej chwili — liczyli, że znajdzie się jakiś sposób na powstrzymanie walki. Może naiwnie wyobrażali sobie, że uda się uniknąć tego ostatecznego starcia. Choć byli wodzami, nie mieli władzy nad własnym losem.
Sos rozpoczął atak. Doskoczył do Sola i spróbował walnąć go potężną jak młot kowalski pięścią w żołądek. Cios chybił. Sos usunął się na bok -jak zawsze, z niewyobrażalną wprost szybkością — i wzdłuż przedramienia Sosa przebiegło płytkie ciecie. Pięść nie trafiła celu, nóż zaś zadał tylko lekką ranę. Pierwsza próba sił zakończyła się. Sos nie był tak naiwny, by usiłować zadać następny cios w chwili, gdy wydawało się, że Sol stracił równowagę. Ten zaś nie uderzył drugim nożem, nie dając się zwieść pozornej ociężałości rąk Sosa. Zresztą w walce tak doświadczonych wojowników większość podstawowych forteli byłaby nieskuteczna bądź samobójcza. Mogłyby one zaskoczyć tylko żółtodzioba.
Okrążali się wzajemnie, obserwując raczej ustawienie stóp i ruchy tułowia niż oczy czy ręce. Wyraz twarzy mógł wprowadzić w błąd, ale nie postawa ciała. Ręka mogła zmienić nagle kierunek, ale nie stopa. Nie sposób było dokonać poważnego ataku, nie przewidziawszy obrony. Dlatego Sol sprawiał wrażenie, jakby trzymał sztylety od niechcenia, a Sos niemal na nie nie patrzył.
Sol ruszył naprzód, uderzając jednym nożem wysoko, a drugim nisko. Ręce Sosa były w pogotowiu. Zamknęły się na nadgarstkach przeciwnika, podczas gdy ochronne tarcze na ramieniu i brzuchu powstrzymały ciosy. Sol został unieruchomiony. Jego rywal zaciskał powoli dłonie. Wiedział jednak, że właściwy zamysł Sola nie został jeszcze wprowadzony w życie.
Sol był silny, nie mógł się jednak mierzyć mocą z przeciwnikiem. Gdy przypominający imadło uścisk nasilał się, ramiona wodza stopniowo opadły, a palce trzymające noże osłabły. Nagle Sol zgiął nadgarstki i obrócił je w zaciskających się dłoniach Sosa! Nic dziwnego, że jego ciało lśniło. Wysmarował je tłuszczem.